Archiwum
27.04.2020

Geniusz, grafomania i kapitulacja

Mateusz Witkowski
Literatura

Cyniczny skok na niezbyt narowistego konia tematyzmu i próba wpisania się obowiązujące trendy? A może śmiały literacki projekt, który ma prowadzić do stworzenia literatury idealnej? „Pokolenie wyżu depresyjnego” Michała Tabaczyńskiego wymyka się łatwym klasyfikacjom. To jednocześnie najlepsza i najbardziej irytująca książka, z jaką miałem do czynienia w ostatnich tygodniach.

Zacznijmy od tego, czym „Pokolenie…” nie jest. Otóż wbrew tytułowi nie mamy tu do czynienia z generacyjną summą, portretem precyzyjnie określonej wspólnoty. Choć autor szafuje formą „my”, podchodzi do niej z osobliwym dystansem, zupełnie, jakby chciał zasugerować, że szeroko rozumiana depresyjność jest pozbawiona mocy więziotwórczej. Jego książka jest raczej łże-biografią osób urodzonych w latach 70. i później. Nic więc dziwnego, że kontury tytułowej zbiorowości wydają się rozmyte: mówimy przecież o zwyczajnych ludziach, w przypadku których dość oczekiwane w wypadku gatunku ludzkiego depresyjne skłonności są wystawiane na próbę w związku z wszechobecnym szumem informacyjnym, degenerującym się w szalonym tempie rynkiem pracy czy – to ważny wątek w książce Tabaczyńskiego – klątwą automobilizmu.

Zaskakujące wydaje się więc, że nieliczne zarzuty formułowane w (zazwyczaj pękających od peanów) recenzjach „Pokolenia…” dotyczą ograniczonej autorskiej perspektywy. I tak – w tekście opublikowanym na blogu Wojciecha Szota czytamy:

[…] nie cierpię, gdy ktoś opisując wspólne doświadczenie pokoleniowe, ogranicza je do perspektywy heteroseksualnej osoby posiadającej dzieci. […] do głowy przychodzi mi pytanie o to, kto i dlaczego jest wykluczony z doświadczenia pokoleniowego. I zaskakuje mnie brak tej refleksji w tej – skądinąd – doskonałej książce.

Na podobny zarzut natrafimy również w recenzji Aleksandry Wasylów z „Małego Formatu”: „Jakie ograniczenia możemy dostrzec w perspektywie zaproponowanej przez Tabaczyńskiego? Nie da się ukryć, że wizja rzeczywistości w »Pokoleniu…« to wizja wielkomiejska”. Tymczasem nie wydaje się, by Tabaczyński przejawiał jakiekolwiek „kompendialne” ambicje. Jego fabularyzowany (co wydaje się istotne w kontekście powyższych rozważań) esej w żaden sposób nie dąży do socjologicznej zwartości i przejrzystości, nie stanowi podsumowania. Nie stanowi też bynajmniej kolejnego wydawnictwa dotyczącego modnego, a palącego problemu – które można by z czystym sumieniem opatrzyć blurbem: „Pierwsza tak wnikliwa i brutalna książka o [tu uzupełnićwedle uznania]”. Ani manifestacyjnie żarliwym, alarmującym, a zarazem pełnym uproszczeń artykułem w jednym z głównonurtowych portali.

Należy to bowiem powiedzieć wprost: „Pokolenie wyżu depresyjnego” nie jest książką o depresji.

Wspomniana niechęć wobec arbitralnych diagnoz ujawnia się już na poziomie gramatyki. Tabaczyński korzysta w swoim eseju z pierwszoosobowej perspektywy, ramę konstrukcyjną stanowi natomiast forma dziennikowa. Ściślej: mamy do czynienia z zapisem „dnia dłuższego od najdłuższego dnia w roku”, podzielonego na etapy: od mozolnego przebudzenia i niechętnie spożywanego śniadania aż do zapadnięcia w sen, który daje nam wreszcie okazję, by pozbyć się wszelkich masek i choć przez moment cieszyć się anonimowością. (A dzień, jak sugeruje nam motto książki, może przecież stanowić „biografię epoki”). Bohater Tabaczyńskiego – warto bowiem oprzeć się w tym wypadku pokusie korzystania z autobiograficznych kategorii – należy do grona osób zmagających się z zaburzeniami depresyjnymi. Wspomniane „my”, z którego tak chętnie korzysta, nie służy mu jednak do sformułowania zgrabnego manifestu. Raczej ujawnia nieosiągalność, niemożliwość wspólnotowego doświadczenia:

[…] nie potrafimy skandować podrzucanych haseł, jedyne transparenty, jakie przynosimy (chociaż rzadko unosimy je w górę, raczej trzymamy wstydliwie opuszczone), noszą ślady naszych terapeutycznych doświadczeń: „CHCEMY CZEGOKOLWIEK”, „NIE”, „PIEPRZCIE SIĘ WSZYSCY”, „NIENAWIDZIMY WAS BARDZIEJ NIŻ SAMYCH SIEBIE”.

Najbardziej lubimy te autotematyczne, naznaczone nadmiernością – jeżeli już jakieś hasło bylibyśmy skłonni skandować, to nieśmiało, cicho […].

„Pokolenie…” nie jest więc książką o depresji – bo ta ze swej natury wymyka się prostym definicjom i zwartym opisom; narracja, którą tworzy (a może raczej: którą jest) ma wybitnie jednostkowy, subiektywny charakter. Najbardziej przekonujące wydaje się określenie, którym posłużył się sam autor w wywiadzie dla Dwutygodnika. Cała książka to tak naprawdę „mowa depresji”, ta przemawia bowiem w imieniu i przez bohatera oraz nadaje ton całości. A zarazem: potęguje „bluszczowatość” tekstu. Tabaczyński nieustannie konfrontuje doświadczenie swojego narratora z przykładami z literatury (i nie tylko), ze wskazaniem na depresyjnych świętych i święte w rodzaju Davida Fostera Wallace’a, Virginii Woolf czy mniej znanego u nas Itala Sveva. „Pokolenie…” jest naszpikowane intertekstami; wydaje się wręcz, że żadne z opisywanych doznań nie może się obyć bez tekstualnego precedensu: może to być na przykład wyimek z Blanchota, seans „Czarnego Orfeusza” czy muzyka Joy Division.

Prym wiedzie jednak bezsprzecznie literatura, która stanowi tu nie tylko element terapeutyczny, ale i główne narzędzie poznawcze (gdzieś w tle pobrzmiewa znany, zgrabny slogan o „wyrażaniu niewyrażalnego”). Tabaczyński chętnie płaci trybut wielkim (depresyjnej) literatury, sam co i rusz daje nam również dowód narracyjnej i warsztatowej zręczności. „Pokolenie”, mimo precyzyjnej w gruncie rzeczy konstrukcji, jawi się chwilami jako silva rerum: znajdziemy tu zarówno niby-pamiętnikowe zapiski, jak i fragmenty nieistniejących, a przecież możliwych powieści lub baśni. Takiej jak ta dotycząca „pracy niewolniczej” i „Królowej Nudy”:

Lud jej niemal nigdy się nie buntował, a gdy tylko próbował w tych nielicznych momentach historii królestwa, kiedy to urzędowa bezduszność przekraczała jego wytrzymałość, królowa groziła prowodyrom tego nieśmiałego buntu strasznymi konsekwencjami: śmiercią głodową, torturami, odebraniem karnetów do siłowni i brakiem paczek na święta.

To jednak, co wydaje się największą zaletą „Pokolenia wyżu depresyjnego”, z czasem staje się jego głównym mankamentem. Krok po kroku odsłania się bowiem przed nami naczelna zasada organizująca narrację. Jest nią swego rodzaju literacki (aby nie powiedzieć: literowy) fetyszyzm, który każe autorowi mnożyć nawiązania, z uporem przyglądać się każdemu słowu, obracać je. Obok fragmentów wybitnych (jak ten dotyczący związków depresji i branży pornograficznej) pojawiają się również te – nomen omen – siłowe, gdy słowo „siłownia” prowokuje autora do sformułowania nadmiarowej, dość oczywistej refleksji.

Z jednej strony Tabaczyński zahacza miejscami niebezpiecznie o grafomanię – rozumianą nie jako brak talentu czy warsztatu (taki zarzut byłby w wypadku tego autora nieporozumieniem), ale jako szczególne, kompulsywne zamiłowanie do pisania. Takie, które każe zdaniom puchnąć i rozrastać się do gargantuicznych rozmiarów. Albo które traktuje każdy wyraz jako pretekst do wyrażenia błyskotliwej opinii, podzielenia się zmyślnym skojarzeniem.

Z drugiej strony jednak trudno zaprzeczyć: cała ta erudycyjna nerwica natręctw świetnie wpisuje się w próbę stworzenia depresyjnej narracji idealnej. Czyli takiej, która jest świadoma własnego wyczerpania, u podstaw której leży kapitulacja. „Pokolenie wyżu depresyjnego” to książka niewygodna i uwierająca. Choć niepozbawiona humoru, momentami naprawdę nużąca. Przy tym jednak: dojmująco osobna. I między innymi dlatego warta czytelniczego wysiłku.

 

Michał Tabaczyński , „Pokolenie wyżu depresyjnego”
Korporacja Ha!art
Kraków 2019