Archiwum
15.11.2019

Gdzie jest exit?

Julia Niedziejko
Teatr

W wyreżyserowanym przez Krystiana Lupę przedstawieniu „Capri – Wyspa uciekinierów” bohater książki Curzio Malapartego, Axel, wylicza przywary swojego stwórcy – pisarza. Słyszymy, że to snob, oportunista, pocieszyciel słabych. Axel zarzuca mu, że podobnie jak wszyscy starzejący się myśliciele, nie potrafi dostosować się do współczesnych realiów. Potwierdza, że jego lęk przed lekceważącym traktowaniem przez młodych ziścił się w momencie, gdy nie umiał już mówić ich językiem. W spektaklu Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera nieustannie akcentowany jest metapoziom teatralny, a w profilu opisywanego autora nietrudno dopatrzeć się rysów Lupy. Celem tego reżysera od dawna nie jest już stosowanie języka młodych. Do kogo zatem dzisiaj przemawia Krystian Lupa?

Najbardziej prawdopodobna odpowiedź sugeruje, że spektakle reżysera „Wycinki” adresowane są do widza zaangażowanego w teatr – odbiorcy cierpliwego, bystrego, wykształconego, ufającego, że proponowane mu treści niosą istotne wartości. Idealna publiczność Lupy to widzowie z intelektualnej elity, którzy w mig łapią wszelkie nawiązania, odczytują symbole wnoszone przez słowa i obrazy. Są mieszczańskimi filozofami – może nawet malkontentami – którzy znajdują przyjemność w zgłębianiu pytań moralnie lub ontologicznie zagmatwanych, by niezależnie od przebiegu rozważań stwierdzić z westchnieniem, że wszystko to marność. Młodzi, starzy, młodostarzy – wiek nie ma znaczenia. Owszem, ironizuję. Nie zamierzam jednak ryć wiertłem kąśliwości tematu hermetyczności teatru Lupy ani rozliczać z czegokolwiek jego publiczność, do której też należę. Jestem tylko ciekawa, czy poza przekonaniem o genialności reżysera, które z łatwością przyjmujemy, wgniatając się na sześć godzin w fotele Teatru Powszechnego, rzeczywiście możemy mieć pewność, że Lupa chce się ze swoją publicznością dogadać. A może to my – widzowie – życzylibyśmy sobie, żeby coś miał nam do powiedzenia?

Jak postrzegamy reżysera „Capri” i jego teatralne osiągnięcia? Artystyczne dokonania Lupy, szczególnie doceniane przez krytyków adaptacje dzieł pisarzy austriackich, zapewniły mu nieśmiertelną sławę, czyniąc z niego teatralny pomnik. Spektakle takie jak „Wycinka” na podstawie powieści Thomasa Bernharda czy „Malte” oparte na tekście Rainera Marii Rilkego były erudycyjnie wysublimowane – łączyły ciężkie egzystencjalne wątki, przepełniające wykorzystane dzieła literackie z licznymi nawiązaniami do kanonicznych dzieł kultury europejskiej. Przedstawienia Lupy w atrakcyjnej formie wizualnej eksponowały najważniejsze tematy wykorzystywanych książek. Utrzymując przez wiele godzin uważne zaangażowanie publiczności, pozwalały reżyserowi snuć odyseje interpretacyjne, w których było dość miejsca dla autorskich przeformułowań fabularnych. Lupa z upodobaniem przekształcał wyjściowe teksty – co widać także w „Capri”, gdzie bohaterów napisanych przez Malapartego powieści „Kaputt” oraz „Skóra” zdejmuje z szachownicy wydarzeń wojennych, by ich sylwetkami rozgrywać warcaby współczesnych konfliktów. Strategiczne i precyzyjne rozwiązania fabularne Malapartego ustępują tu spontanicznemu skakaniu między polami kontekstów.

Przedstawienie toczy się w kilku przestrzeniach. Pierwszą jest mieszkanie Malapartego, w którym znajdują się: sam pisarz, Brigitte Bardot, Fritz Lang, Jean-Luc Godard (bezpośrednie nawiązanie do nowofalowego dzieła pojawia się na początku spektaklu, kiedy widzowie obserwują fragmenty „Pogardy”), kilka kobiet z powieści włoskiego autora i Jezus. Kolejną – posiadłość Hansa Franka, gdzie odbywa się mięsna kolacja dla faszystowskiej elity. Motyw biesiady pojawia się także w scenie spotkania Malapartego z amerykańskimi wojskowymi, podczas którego serwowana jest syrena (to chyba jedyna dowcipna scena w spektaklu spowitym mgłą powagi). Śledzimy też wizytę pisarza w burdelu, sekciarski obrządek grupy gejów, którego owocem są narodziny dziecka o penisie większym od reszty jego ciała, kawiarniane spotkanie z niemieckimi arystokratkami czy scenę tańca amerykańskich lesbijek. Co rusz pojawiają się projekcje wideo ukazujące ruiny, jaskinie, wywózkę Żydówek, getto warszawskie, ulice zrujnowanego Aleppo… Dzieje się sporo, choć w większości – na poziomie tekstu, który utkany jest z fraz niepozornie aforystycznych („wygrać wojnę to wstyd”), wymownie oskarżycielskich („pierdoliliście Boga”), autotematycznych („nie wiem, do czego chcę się dogrzebać w tej scenie”) i wreszcie – populistycznie lotnych („trudno dogadać się z narodem katolickim”). Niewiele jednak z nich wynika.

Kiedy trzy lata temu krzesło reżyserskie Lupy zostało wystawione poza mury wrocławskiego Teatru Polskiego, zarówno w wywiadach, jak i poprzez kolejne zrealizowane spektakle zaczął on wyraziście komentować bieżące wydarzenia polityczne. Treści kanonicznych tekstów literackich interpretował zgodnie z lokalnymi realiami, przeplatając rozważania egzystencjalne wątkami współczesnymi. W „Capri” działa podobny mechanizm, choć wszystkie postaci funkcjonują w konkretnym punkcie historycznym i tylko czasem podrzucane są nawiązania do współczesnej polskiej polityki (siedzący na widowni reżyser coś tam mruczy do mikrofonu o papieżu czy o Kaczyńskich). Brzmią one jednak fałszywie. Czy to rodzaj błądzenia po odmętach pamięci, spomiędzy których wynurza się jakiś bodziec teraźniejszości? Ta hipoteza wydaje się prawdopodobna, ale nie jest jedyna ani jednoznaczna.

Co łączy prezentowane w „Capri” sceny – niekiedy bardzo odległe znaczeniowo, a czasem też estetycznie? Niezależnie od prezentowanych treści Lupa tworzy obrazy katastroficzne. „Wyspa uciekinierów” to nie tyle opowieść o bliskiej schyłkowości, ile – choć brzmi to być może dość karkołomnie – o rozpadzie po rozpadzie. Oglądając spektakl, miałam wrażenie, że czas składa się wyłącznie z dwóch składników: przeszłości i zawieszonej teraźniejszości. Przyszłość nie jest tu konstruktem myślowym, życzeniem czy wizją – jej po prostu nie ma. Spektakl zatacza logiczne koło – świat rozpada się, bo nie istnieje przyszłość, a nie ma jej, bo wszystko się kończy. Czy właśnie to Lupa chciał mi powiedzieć swoim sześciogodzinnym spektaklem? Nie mam pewności. Nie brzmi to przecież na tyle skomplikowanie, by katować katastroficzną wizją wszystkie modele władzy.

Spektakl można rozumieć jako próbę zdefiniowania utopii wobec ułomności istniejących układów politycznych. Sama jestem jednak sceptyczna wobec tej interpretacji. Capri jako wyspa szczęśliwa? To punkt widzenia przesadnie optymistyczny i przesadzony, skoro postaci snują się po niej apatycznie. Opieram się również postrzeganiu domu Malapartego jako więzienia, choć sugerują to wypowiedzi odnoszące się do filmu „Anioł zagłady” Luisa Buñuela. Nie kusi mnie też interpretacja Capri jako raju, piekła czy innego rodzaju zaświatów. Taka interpretacja ma sens, ale jest paskudnie tandetna. Dom na Capri to po prostu dom na Capri i nie musi oznaczać nic więcej. Wiemy, gdzie się znajduje; znamy jego losy, mamy świadomość, jakie osoby się w nim pojawiały i – skoro świat nie ma żadnej przyszłości – to wystarczy. Z okien widać horyzont – morze zlewające się z niebem; widok tak samo zawieszony w historii jak wspomnienie wędrującej po domu Brigitte Bardot, spekulującym o teorii filmu Jeanie-Lucu Godardzie czy cudownym rozmnożeniu puszek z rybami przez Jezusa.

Porównując przedstawienie z tekstem Malapartego, dzieło sceniczne jawi się jako ugrzecznione i przekombinowane fabularnie. Pisarz obrazowo opisuje wojenny tragizm oraz pełen zobojętnienia cynizm ludzi ówczesnej władzy. W spektaklu pojawiają się nawiązania do okropieństw wojennych (scena w burdelu, w którym co dwadzieścia dni lokowane są kolejne żydowskie prostytutki), podkreślane są ułomności faszystowskiego totalitaryzmu (przepełniony pychą Hans Frank próbujący przełamać artystyczną niemoc całkowitą kontrolą nad Polską), a także rozczarowanie socjalistycznym idealizmem, który nie zdoła odbudować powojennych ruin (konfrontacja Malapartego z neapolitańskimi homoseksualistami). Odnoszę wrażenie, że w tych scenach Lupie nie chodziło o samo rozliczenie z historią, inaczej analiza przedstawiona w spektaklu byłaby rozczarowująco powierzchowna, wtórna i właściwie niczego nie wnosiłaby do współczesnych rozważań. Po co mu więc ten Malaparte? Odpowiedź pojawia się przed widzami, kiedy na scenicznym ekranie zostaje wyświetlony wielki napis „Narrator”.

Oprócz czasu w spektaklu rozpada się też tożsamość. Postać Malapartego zmienia ciała, przechodząc z aktora na aktora. Czasem gra go Piotr Skiba, czasem Grzegorz Artman, czasem Julian Świeżewski. Niekiedy jest nim też sam Lupa, który cedzi słowa do mikrofonu. Reżyser, choć nieobecny na scenie, jest głównym bohaterem spektaklu. To jedno z wcieleń Malapartego, ale też jego teatralny stwórca i dyrygent. Trudno dociec, kto jest czyim alter ego. Wszystkie wypowiadane kwestie służą Lupie do mówienia o sobie. Dysputy na temat sensu sztuki toczone przez gości Hansa Franka, seria nawiązań do innych spektakli, aluzje do polskiej polityki i wreszcie – najbardziej gorący temat – sprawa niedawnego coming outu reżysera zostają opowiedziane słowami zaczerpniętymi ze „Skóry” i „Kaputt”. Mowa o tym, że „każdy może być każdym”, „jakieś myślenie ubiera się w jakieś ciało”, ale dobrze wiadomo, iż ciało jest jedno i siedzi w ostatnim rzędzie widowni. Lupa przedstawia widzom poszczególne postaci, komentuje ich słowa i czyny, poprawia aktorki i aktorów. Zdania takie jak „trawiące płyny narracji rozmywają indywidua” mamią filozoficznym przesłaniem, ale zestawione z pseudometafizycznym sapaniem reżysera i absurdalnymi wtrąceniami, typu „tuńczyk, tuńczyk”, jawią się jako werbalny bełkot. Chaos jako metoda? W porządku, ale czego ma ona dowodzić?

W moim odczuciu najlepszą odpowiedź sugeruje powtarzane parokrotnie pytanie: „Gdzie jest exit?” wypowiadane zarówno przez reżysera, jak i postaci sceniczne szukające wyjścia z domu Malapartego. Odnosi się przy tym równocześnie – jak sądzę – do twórczego szału, który wciąga reżysera w ruchome piaski przesady i przegadania. Mając w głowie pragnienie znajomego twórcy teatralnego, upominającego się, by „zamiast bełkotliwych analiz wreszcie przeczytać uczciwe wyznanie krytyka, że nie zrozumiał” – spełniam jego marzenie. Przyjmuję ewentualność, że nie przejrzałam tego spektaklu, ale nie czuję też, żeby zmiażdżył mnie intelektualnie.

Jeśli się postarać – w sweterek wieszcza można wcisnąć każdego, ale nie każdy dostaje szansę, by go przymierzyć. A że w lumpeksach powierzchownych analiz ląduje sporo perełek – no cóż, tak to już jest. Od czasu premiery „Capri”, zewsząd da się obserwować gesty, próbujące uchronić to przedstawienie od podobnego losu. Przez wzgląd na poprzednie, udane inscenizacje Lupy nazwisko reżysera wyrobiło się jak modna marka, a spektakle sygnowane jej logiem traktowane są jak ta część garderoby, którą mieć w szafie warto. Mimo tego wszystkiego po sześciu godzinach opuszczałam widowię Teatru Powszechnego z poczuciem całkowitego zobojętnienia. Spektakl nic mi nie dał, nic we mnie nie zostawił, do niczego nie zainspirował, nie zaciekawił. Znalazłam jednak z niego spokojny exit, a Krystian Lupa nadal go poszukuje.

 

„Capri – wyspa uciekinierów”
na podstawie utworów „Kaputt” i „Skóra” Curzia Malapartego

Warszawa, Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera
reżyseria, scenariusz i scenografia: Krystian Lupa
muzyka: Bogumił Misala
kostiumy: Piotr Skiba
premiera: 12.10.2019

 

 

fot. Natalia Kabanow |Teatr Powszechny