Film Baza Luhrmanna jest zbyt klasyczny, by być skandalizującym, i zbyt błyszczący, by usatysfakcjonować miłośników klasyki. To jednak wciąż kawał solidnego kina.
Dekadę temu filmografia Baza Luhrmanna – nie przecież taka znów przepastna – stanowiła sztandarowy temat esejów studenckich na temat postmodernizmu w kinie. „Moulin Rouge!” (2001), a przede wszystkim „Romeo i Julia” (1996) mieniły się nadzwyczaj wdzięcznym przykładem właściwej mu tak zwanej strategii podwójnego kodowania, wedle której dzieło czytać można, w zależności od kompetencji kulturowych, na różnych poziomach. Zatem Szekspir, ale i teledysk; głębia, ale i powierzchnia. W „Wielkim Gatsbym” tych warstw także jest kilka. Można śledzić, jak Luhrmann interpretuje powieść F. Scotta Fitzgeralda, a nawet jak wykorzystuje toposy mityczne i biblijne. Równie dobrze jednak można skupić się na odwołaniach popkulturowych, a i te same wycelowane są w różne – chociażby pod względem wiekowym – grupy odbiorców.
Słychać to nie tylko w rewelacyjnej ścieżce dźwiękowej (Lana Del Rey, ale i Brian Ferry), ale widać na przykładzie wyborów obsadowych. W parę kochanków, Jaya Gatsby’ego i Daisy Buchanan, wcielili się Leonardo Di Caprio oraz Carey Mulligan. Jego pamiętamy jeszcze z „Co gryzie Gilberta Grape’a” Lasse Hallströma i „Chłopięcego świata” Roberta Getchella dokładnie sprzed dwóch dekad (sic!). Jej kariera rozkwitła całkiem niedawno – ledwie cztery lata temu po nominacji do Oscara za rolę w „Była sobie dziewczyna” Lone Scherfig. Już samym tym zabiegiem Luhrmann łączy pokolenia tych, którzy pamiętają i mitologizują lata 90., oraz tych, którzy się wtedy urodzili. I nie widzieli być może „Romea i Julii”, ale słyszeli „Back to Black”. Wiedzą więc, że życie na krawędzi, jak nauczała Amy Wineahouse, niesie tyle pokus, ile niebezpieczeństw, a jedne i drugie są tak samo pociągające. Dla każdego coś miłego: w „Wielkim Gatsbym” znaleźć można cytaty tak z „Obywatela Kane’a” Orsona Wellesa i „Lawrence’a z Arabii” Davida Leana – klasyków filmów o upadłych ludziach „większych niż życie” – jak niemal dosłowne kalki kadrów z klasyki wideoklipu: murzyńskich trębaczy z „Killer/Papa Was a Rolling Stone” George’a Michaela czy pomościki wyjęte z „Sometimes” Britney Spears. U Fitzgeralda orkiestra interpretowała Straussa na modłę współczesną, u Luhrmanna dzisiejsze kompozycje zrobione są na retro. Podczas napisów końcowych pojawia się zaś ukłon w stronę jego rodzinnej Australii – Gotye śpiewa swój pierwszy przebój „Heart’s A Mess”. I faktycznie serducha grają tu – każda swoją – nieukładną dumkę.
Otrzymujemy rozpisany na kilka serc melodramat. Miłość Gatsby’ego i Daisy spełnia klasyczne jego reguły: rozdzieleni przez los kochankowie tęsknią i cierpią, żyjąc bez siebie. Do momentu, kiedy pojawia się cień szansy na powtórne zespolenie. W dekadenckich latach 20. XX wieku, kiedy pruderyjne są tylko sprzątaczki i sensacyjna prasa, Daisy staje się jednak kobietą fatalną. Choć nie może być mowy o demonizacji (płaczliwe oczy Carrey Mullligan przekonują nas, że i ta ma uczucia), to właśnie ona doprowadza do katastrofy i nie bierze na siebie jej konsekwencji. Cierpienie uwewnętrznia, podczas gdy wszyscy wokół muszą się borykać z jego zewnętrznymi objawami, takimi jak przemoc, alkoholizm, samotność, śmierć. Jej mąż (świetny Joel Edgerton), zdradzający ją na prawo i lewo, romansu wybranki nie aprobuje i, co za tym idzie, nie przyjmuje roli „tego trzeciego”. Spada ona więc na kuzyna Daisy, Nicka (Tobey Maguire). Poznaje on Gatsby’ego, kiedy ten jest już legendą – nieco szemraną gwiazdą nowojorskiej socjety, do której nie wiadomo, jak się dostał. Skąd pochodzi? Skąd wzięły się jego pieniądze? Jak prawdziwy jest jego miliondolarowy uśmiech? Nick zafascynowany jest nim do tego stopnia, że potrafi zapomnieć o własnych urodzinach. Żyje jego życiem.
W wymiarze uczuciowym historia układa się więc w wielokąt: Gatsby kocha Daisy, ta rozdarta jest między nim a zdradzającym ją mężem (wygodą?), a Nick kocha Gatsby’ego. W tej ostatniej relacji Luhrmann poprzestaje, za Fitzgeraldem, na poziomie platonicznym. To, by śmielszą kreską pociągnąć wątek homoerotyczny, proponował niegdyś Truman Capote, pracując nad scenariuszem „Gatsby’ego” Jacka Claytona z 1974 roku. Odsunięto go wtedy od prac i zadanie powierzono Francisowi Fordowi Coppoli. Dziś można by już na taką interpretację sobie pozwolić i być może film by na tym zyskał. Tymczasem asekurancki scenariusz spalił rolę Nicka i uniemożliwił rozwinięcie skrzydeł Maguire’owi, który od czasu, kiedy spotkał się z DiCaprio w „Chłopięcym świecie”, wciąż się „zapowiada”, nie mogąc dotrzeć na aktorskie wyżyny. Luhrmann wybrał ścieżkę, można by rzec… chrystusową. Tytułowy bohater, mistrzowsko zinterpretowany przez niegdysiejszego Romea, koniec końców okazuje się niemal kryształowy, acz niezrozumiany czy wręcz nierozpoznany. Tylko Nick, który początkowo ma problem z zaangażowaniem się w relacje międzyludzkie (jak mówi, zawsze jest jednocześnie wewnątrz i na zewnątrz), będzie mu wierny do końca. Nie wyprze się, spisze jego dzieje.
Luhrmann zdążył nas przyzwyczaić do tego, że równie wielką rolę jak aktorstwu, przyznaje ścieżce dźwiękowej, kostiumom, scenografii – niesamowicie wręcz pociągającej powierzchni filmu. Formułuje ją w rodzaj cytatu z przyszłości tak, aby klasyka opowiedzieć mogła o współczesności. Dziś jednak sama ta metoda wygląda już dość klasycznie. Od czasu „Romea i Julii” taki sposób opowiadania w znacznym stopniu się upowszechnił. Czerpiąca garściami z poetyki wideoklipu twórczość filmowa Julie Taymor; „Bękarty wojny”, w których Quentin Tarantino, opowiadając o II wojnie światowej, nie tylko sięgnął po twórczość Davida Bowiego, ale w ogóle przepisał historię; „Anna Karenina” Joego Wrighta, stylistycznie wyjęta jakby z czasów glam rocka… Nihil novi sub sole. Przykłady, które można mnożyć, pokazują, że ulubiona metoda Luhrmanna stała się, jeśli nie przezroczysta, to przynajmniej oczywista. „Gatsby” porusza się w niej z wdziękiem, ale sam fakt ten nie rzuca już na kolana.
Nawet jeżeli dzieło Luhrmanna jest zbyt klasyczne, by być skandalizujące, i zbyt błyszczące, by usatysfakcjonować miłośników klasyki, to wciąż szacunek budzi smakowicie eklektyczny gust reżysera. Nie da się wszak wiecznie być innowacyjnym czy rewolucyjnym. Gatsby mówi, że możemy cofnąć przeszłość i Luhrmann stosuje się do jego wskazówek. Serwuje widowni melodramat w rozkosznie starym stylu. Nawet jeśli podany jest w 3D.
„Wielki Gatsby”
reżyseria: Baz Luhrmann
premiera: 17.05.2013