Maciej Sieńczyk w swoim nowym komiksie jak zwykle dezorientuje czytelnika i miejscami próbuje go zniesmaczyć. Warto zastanowić się, co tak silnie oddziałuje podczas lektury tej poszarpanej opowieści, i sprawia, że „Przygody na bezludnej wyspie” to fascynujący album.
Trzeci tom zbiorczy obrazkowych historyjek Sieńczyka, autora, który od zawsze publikuje swoje czteroplanszówki w „Lampie”, tym razem został pomyślany jako spójna opowieść ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, a nie jako prosta składanka (jak wcześniejsze „Hydriola” i „Wrzątkun”). Różnorodne pod względem tematycznym miniaturki zostały wprzęgnięte w narrację szkatułkową jako kolejne opowieści pączkujące z fabuły. Niektóre plansze z „Lampy” zostały zmodyfikowane lub narysowane na nowo. „Przygody na bezludnej wyspie” stanowią kontynuację poetyki znanej z poprzednich albumów, stali czytelnicy nie będą więc zdziwieni.
A raczej – jak zwykle będą. I niekiedy też zniesmaczeni. Wystarczy przeczytać jedną z pierwszych zebranych tu fabułek Sieńczyka, by poczuć wstręt, o którym wspomniałem na początku. Weźmy tę, której akcja rozgrywa się w poczekalni. Młoda dziewczyna z zainteresowaniem przygląda się łysiejącemu mężczyźnie w średnim wieku, obok którego usiadł młodzieniec piękny, lecz gnuśny i kontemplujący własną urodę. Starszy z panów trzyma na kolanach książkę z jakąś paskudną żółtą plamą na okładce. Z bogatej w szczegóły narracji słownej dowiadujemy się, że stężenie hormonów w organizmie tego człowieka jest duże, o czym mają świadczyć występujące u niego głębokie zakola. W związku z tym mężczyzna jest predestynowany do wielkich czynów. Gdy dziewczyna wyciera jego spocone czoło, okazuje się, że zamiast potu wydziela on tłuszcz gęsty jak masło. Ten sam, którym zresztą poplamił trzymaną książkę. I koniec. W tej krótkiej fabule jest zawarte wszystko, czym charakteryzuje się narracyjny styl Sieńczyka – zaburzenia przewidywalnego ciągu przyczynowo-skutkowego, pedantyczne przedstawianie szczegółów, hiperbolicznie ukazana odrażająca cielesność postaci… Brak za to wyraźnej puenty, opowieść się urywa, w szkatułkowej strukturze ustępuje miejsca kolejnej.
Maciej Sieńczyk w swoich wcześniejszych pracach również lubił podkreślać fizjologiczne anomalie, z którymi zmagali się jego bohaterowie. Mam jednak wrażenie, że w „Przygodach na bezludnej wyspie” tego typu obrazków jest wyjątkowo dużo. Oprócz pana z zaburzeniami hormonalnymi jest tu też człowiek, który w wyniku długotrwałej kąpieli cierpiał na przerost i monstrualne poszerzenie żył, facet o przezwisku Śmietan, którego bohater snujący opowieść pamięta z dzieciństwa jako umorusanego i chodzącego w poplamionych majtkach obleśnego typa, a także staruszka, która w dość obrzydliwy sposób (nie zdradzę jaki, o nie!) uratowała robotnika leśnego. Bohaterowie Sieńczyka epatują fizjologią i jej zaburzeniami, a dosadne ukazanie takich motywów budzi odrazę (przynajmniej moją). Wzmacnia ją – zamiast osłabiać – surrealistyczna atmosfera i groteskowość fabuł, które są kolejnym elementem dziwacznego świata przedstawionego.
Graficzna narracja jest zbyt naszpikowana szczegółami, bo można było brać historie Sieńczyka za fabuły wyjęte ze snów. W 34. numeru „Ha!artu” autor opowiadał o swojej metodzie twórczej. Wyjaśnił, skąd się biorą niespójności stylistyczne i różnice w wizerunkach postaci – między wiernie oddanymi szczegółami anatomicznymi takich części ciała, jak dłonie, usta czy głowa, a ogólną sylwetką, czasem narysowaną niedbale i mało starannie. Tego typu kontrasty wyostrzają fizyczność i powodują wyraźne napięcie, podobnie jak nietypowe rysy męskich twarzy. Twórca uzyskuje je, przerysowując zdjęcia kobiet, którym dodaje zakola i wąsy. Sieńczyk stwierdza, że tak narysowane twarze zdradzają wielką wrażliwość bohaterów. Efekt jest niecodzienny i na tyle osobliwy, by nieco dezorientować i niepokoić czytelnika. Trudno powiedzieć, by bohaterowie byli wyraźnie androgyniczni, jednak jest w nich coś odpychającego i wynaturzonego, jakieś napięcie w tych statycznych i sennych planszach.
Sieńczyk bardzo trafnie mówi o swoich rysunkach, że wyglądają jakby były tworzone z mozołem. Współgra to z pieczołowicie wykonanym liternictwem oraz sposobem, w jaki twórca oddaje krajobrazy – czy to ukazując teren zabudowany, czy przyrodę. Często używa prostych linii, pociągniętych od linijki, dzięki czemu plansze przypominają schematyczne ryciny wyjęte z różnego rodzaju instrukcji. Scena zatonięcia statku ukazana w „Przygodach na bezludnej wyspie” jest zupełnie pozbawiona ekspresji i dynamizmu, a fala zalewająca pokład wygląda po prostu jak zwijający się koc. Autor przyznaje, że inspirują go broszury, plakaty i różnego rodzaju druki użytkowe, co ujawnia się też w kompozycjach plansz – przeładowanych tekstem, nierzadko tak szczegółowo opisującym ukazane wydarzenia, że właściwie można go czytać bez oglądania obrazków.
Drugim obok wyolbrzymionej cielesności motywem powtarzanym przez Sieńczyka i przetwarzanym z dużą fantazją są maszyny i ich wykorzystanie przez człowieka. Wśród opowieści zebranych w „Przygodach na bezludnej wyspie” znalazły się takie, w których jest mowa o eksperymentach telekinetycznych przeprowadzanych w zakładach lotniczych w Mielcu, kuli powiększającej ludzi oraz aparacie do inspekcji dużych areałów kukurydzianych „Wisła”. Autor opowiada o tych absurdalnych urządzeniach z pełną powagą i w sposób zdyscyplinowany – jakby tworzył instrukcję obsługi albo kronikę wypadków, a nie surrealistyczną opowieść. Niekiedy podaje konkretne daty, szczegóły dotyczące miejsca groteskowych zdarzeń czy historię powstania urządzeń. Sieńczyk igra z autentycznością przedstawionych elementów rzeczywistości, które zostały w toku narracji przemielone tak, że trudno dostrzec w nich coś realnego.
Przywołana na początku opowieść o pocącym się mężczyźnie w poczekalni pokazuje, jak autor traktuje tworzone przez siebie wątki. Rzadko je domyka – podczas czytania trudno określić, o co chodzi w tych historiach. Łatwo stracić orientację, ale Sieńczyk zwodzi czytelnika w wyjątkowo kuszący sposób. Umie zaintrygować. Mimo że tytuł obiecuje zwartą fabułę – taką w stylu „Podróży Guliwera” – a narracja jest poprowadzona pedantycznie, nie spodziewajmy się, że fabuła „Przygód na bezludnej wyspie” zaprowadzi nas dokądś. Ona ma wywieść nas w pole. Tam najlepiej podziwia się absurdalne koncepty Sieńczyka, który opowiada wydumane historie – o dwóch boksujących małpkach utworzonych z wody w wannie, o chlebowym potworze mszczącym się na ludziach za niepodnoszenie z ziemi upuszczonych kromek czy o zrozpaczonej kobiecie pochowanej bez stanika. To tylko mała próbka możliwości autora, więcej wytworów jego pokręconej wyobraźni (to nie inwektywa!) można znaleźć oczywiście w albumie.
Maciej Sieńczyk, „Przygody na bezludnej wyspie”
Lampa i Iskra Boża
Warszawa 2012