Prawie 40 lat kariery, 62 lata i 11 miesięcy życia. Zaczynał od cool jazzu, skończył na synth rocku przełamanym funkiem. Największy sukces przyniosły mu piosenki pisane dla innych oraz album reggae. Blisko 30 lat temu, 2 marca 1991 roku, zmarł Serge Gainsbourg, prawdziwy kameleon i gigant francuskiej muzyki.
Z tym reggae to najprawdziwsza prawda: w 1979 roku Gainsbourg poleciał na Jamajkę i z lokalnymi muzykami – zespołem The Revolutionaries i żeńskim wokalnym trio I Three z Ritą Marley w składzie – nagrał „Aux armes et caetera”, swój pierwszy platynowy album we Francji. Wcześniej podobne sukcesy odnosiły tylko piosenki pisane dla innych, przede wszystkim dla kobiet (Gainsbourg rzadko tworzył dla mężczyzn). W 1965 roku „Poupée de cire, poupée de son” wykonywana przez France Gall wygrała Eurowizję (dla Luksemburga, Francuzi utworu nie chcieli). Wspólny album Gainsbourga z Jane Birkin znany był przede wszystkim z powodu „Je t’aime… moi, non plus” i jest bardziej kultowy dzisiaj niż w momencie premiery. Podobnie zresztą „Histoire de Melody Nelson”, zgodnie uważany obecnie za opus magnum artysty (z czym sam by się chętnie zgodził). Dopiero reggae przyniosło mu status megagwiazdy i jak się okazało, było początkiem jego końca.
Choć „Aux armes et caetera” poza Francją pozostaje w cieniu innych dzieł Gainsbourga, jest to album dla niego emblematyczny. Autor podąża w nim za rosnącą popularnością reggae, remiksuje i recyklinguje istniejące utwory (nie tylko własne) i polega na talencie swoich – wyjątkowo trafnie dobranych – współpracowników. Jest na tym albumie również utwór, który wywołał skandal (a poza papierosami i pastisem to skandale Serge kochał najbardziej). Wyjątkowo głośny, bo dotyczący jednego z najważniejszych symboli Republiki.
Tytułowy utwór bowiem to reggae’owa interpretacja „Marsylianki”. I jakby użycie symbolu narodowego już samo w sobie nie było wystarczająco kontrowersyjne, to jeszcze refren skrócony został do tytułowej frazy: „Do broni i tak dalej”. Po prawej stronie opinii publicznej rozpętało się piekło, koncert w Strasburgu został powstrzymany przez protestujących komandosów spadochroniarzy – Serge rozładowuje wówczas napięcie, stojąc samotnie na scenie i śpiewając wraz z publicznością „normalną” wersję hymnu. Gainsbourgowi zarzuca się nie tylko szarganie świętości, ale też odmawia mu się francuskości: choć urodził się w Paryżu, był synem rosyjskich Żydów, uchodźców z bolszewickiej Rosji (tak, z pozycji antysemickich też był atakowany). Kilka lat później na aukcji kupił oryginał partytury de Lisle’a, na którym refren „Marsylianki” jest zapisany dokładnie tak, jak Gainsbourg zaśpiewał go na Jamajce: „Do broni i tak dalej”. Miał rację, znał lepiej dzieje hymnu niż odsączający go od czci i wiary prawicowi publicyści, ale była to gorzka satysfakcja.
Dwie piosenki znajdujące się na „Aux armes et caetera” to nowe wersje utworów napisanych przez Serge’a wcześniej. „Marilou Reggae Dub” pojawiła się na wydanym trzy lata wcześniej concept albumie „L’homme à la tête de chou”, natomiast tutaj otrzymało bardzo korzenne, surowe brzmienie. Dużo ciekawszy jest drugi zrecyklingowany utwór – rozpoczynający album „La Javanaise”. Nowa wersja, zatytułowana „Javanaise Remake”, stanowi zdecydowanie jedną z najsłynniejszych piosenek Gainsbourga. Artysta napisał ją na początku lat 60. dla Juliette Greco, innej ikony francuskiej chanson. Dzień po nocy spędzonej w jej mieszkaniu na piciu szampana i tańcach artysta przyniósł gotowy tekst i muzykę. „La Javanaise” to nie tylko jeden z jego najpopularniejszych standardów, ale też piosenka, która jak w soczewce skupia styl i geniusz słowa Gainsbourga.
Już sam tytuł ma podwójne znaczenie – java to taniec popularny od lat 20. do 50. w Paryżu, wywodzący się z mazurka (ale bliski też walcowi), javanais to z kolei paryski slang polegający na przedzielaniu sylab cząstkami java albo va: w ten sposób bonjour staje się bavonjavour. Tekst napisany przez Gainsbourga brzmi jak javanais, ale składa się tylko z rzeczywistych francuskich słów, które układają się w romantyczną historię miłości na potańcówce: „J’avoue j’en ai bavé pas vous / Mon amour / Avant d’avoir eu vent de vous / Mon amour”. Muzyka to oczywiście java. Gainsbourg był mistrzem tego typu słownych gier, niedopowiedzeń, ukrytych sensów (najczęściej seksualnych – przykładowo: „Harley Davidson” napisany dla Brigitte Bardot to w zasadzie piosenka o masturbacji).
„La Javanaise” muzyk nagrał szesnaście lat wcześniej, w tym samym czasie, co Juliette Greco, na swoją ostatnią w pełni cool jazzową płytę, „No. 4”. Zrecyklingowana wersja niewiele odbiega od tej nagranej przez Greco, ale jest bardziej jazzowa (podczas gdy aranżer artystki skierował ją do brzmień lat 40. i najbardziej klasycznej formy piosenki francuskiej). dlatego też trudno rozpoznać, że „Javanaise Remake” to ta sama piosenka. Czar Paryża znika, zostają silnie zrytmizowane słowa, mon amour zmienia się w love, co zbliża tekst jeszcze bardziej do niezrozumiałego javanais. Serge w swoim stylu mamrocze słowa, ale w tej jego deklamacji słychać rodzący się rap.
Jako jeden z najpopularniejszych Gainsbourgowych standardów „La Javanaise” należy też do najczęściej coverowanych utworów, wystarczy tylko spojrzeć na wyniki wyszukiwania w serwisach streamingowych. Swoje wersje nagrali Iggy Pop, Alex Ferreira (dominikańska indie gwiazda w świecie hiszpańskojęzycznym), Mick Harvey przetłumaczył ją na angielski. Trudno zliczyć, ile razy śpiewała ją Jane Birkin. Jednak najbardziej poruszająca wersja to ta wykonana przez Serge’a.
Jest rok 1985, Gainsbourg gra trasę promującą „Love on the Beat” – swój pierwszy synthpopowy album nagrany z Amerykanami w Nowym Jorku. Wtedy już właściwie nie trzeźwiał, opętany przez Gainsbarre’a, mroczne alter ego, które stworzył cztery lata wcześniej na „Mauvaises nouvelles des étoiles” (drugim, dużo gorszym albumie reggae). Gainsbarre był chamski, brutalny, prowokujący i pijany – Gainsbourg się za nim chował, stworzył jako tarczę i maskę. Zdejmował ją rzadko. „La Javanaise” grana na tej trasie stała się wyznaniem świadomości utraty miłości życia, która minęła jak piosenka. Nieważne, gdzie był – w Paryżu, Montrealu, w telewizji czy sali koncertowej – śpiewał ją dla Birkin, z którą rozstał się na początku lat 80. po ponad dziesięciu latach.
Choć zaraz potem związał się z Bambou, to Birkin była najważniejszą kobietą jego życia. W latach 70. zżerała go zazdrość, że Jane robi karierę, a on zaraz stanie się „panem Birkin” schowanym w cieniu popularniejszej i młodszej partnerki. Serge kochał być w centrum uwagi (dlatego też stworzył Gainsbarre’a, którego bezczelność gwarantowała oglądalność i nagłówki prasie). Po rozstaniu nadal pisał dla byłej partnerki piosenki – współpraca przetrwała dłużej niż związek. Ironią losu jest, że po śmierci Serge’a to Jane stała się „panią Gainsbourg”, stojącą na straży jego dziedzictwa, wracającą nie tylko do piosenek napisanych dla niej, ale do całego przepastnego katalogu utworów byłego partnera.
Na scenie na te kilka minut Gainsbourg zdejmuje maskę i śpiewa o miłości, która przeminęła jak piosenka, choć trwała dziesięć lat z hakiem. On wie, że to koniec, że stracił swój największy skarb, najprawdziwsze uczucie – i ta wiedza go przeraża. Wykonanie „La Javanaise” z tego okresu jest tak poruszające również z powodu przejmującej partii syntezatorów zagranej przez Gary’ego Georgetta. Jak wspominałem wcześniej – część geniuszu Gainsbourga przejawiała się w doborze współpracowników, którzy przekuwali jego pomysły na gotowe piosenki.
Sukces „Aux armes et caetera” po części z tego wynika. Za aranżacje odpowiadają Sly and Robbie, którzy stali się jednym z najważniejszych producenckich duetów w świecie reggae i dubu. Sam pomysł grania reggae wyszedł od menedżera Gainsbourga, Philippe’a Lerichomme’a. Jednak to Serge zaproponował wyjazd na Jamajkę, aby tam znaleźć muzyków do współpracy. Tak już miał: zawsze chciał dotrzeć do źródła. Dlatego swoje ostatnie albumy, „Love on the Beat” i „You’re Under Arrest”, nagrywał w USA, a swój psychodeliczny okres rejestrował w Londynie z tamtejszymi muzykami sesyjnymi. Tam też nagrał „Histoire de Melody Nelson”, który zaaranżował Jean-Claude Vannier, chyba najważniejszy współpracownik Gainsbourga. Określenie „aranżer” nie do końca odpowiadałoby jego roli. Rola Vanniera była dużo większa – spokojnie można go nazwać współkompozytorem, bo też taka była rola aranżerów we francuskiej muzyce (jak przyznał Jeremy’emu Allenowi w niedawno wydanej książce „Relax Baby Be Cool: The Artistry and Audacity of Serge Gainsbourg”). Vannierowi „Melody Nelson” zawdzięcza to wspaniałe napięcie między psychrockowymi gitarami i pulsującym basem a bogatymi smyczkami. Choć album liczy tylko 28 minut (z czego połowę zajmują dwa utwory), to Gainsbourg z Vannierem zmieścili na nim same świetne pomysły. Hipnotyczna psychodelia miesza się z inspiracją klasyką, walc stoi obok motoryczności rock’n’rolla.
Gainsbourg nie miał zbyt dobrej opinii o pisaniu piosenek, niejednokrotnie nazywał muzykę pomniejszą sztuką. W młodości chciał zostać malarzem, ale miał wobec siebie zbyt wysokie wymagania, czuł, że jego obrazy nie są odpowiednio dobre (choć miał niezwykły talent do portretów – okładka „Amour des feintes”, ostatniego albumu napisanego dla Birkin, to jego dzieło) i zwrócił się w stronę muzyki, podążając tym samym śladami ojca. Wydaje się, że na „Histoire de Melody Nelson” artysta chciał przenieść piosenkę w sferę „prawdziwej” sztuki. Jeśli taka istnieje, to zamiar udało mu się osiągnąć: jest to album piękny, wysublimowany, zaskakujący, opierający się upływowi czasu, choć został doceniony dopiero po latach. Brak sukcesu ubódł Gainsbourga: oto daje światu swoje najlepsze dzieło, a ten się na nim nie poznaje. Jakby w odwecie wydał dwa lata później „Vu de l’extérieur”. Co prawda znalazła się na nim jedna z jego najbardziej cenionych piosenek, „Je suis venu te dire que je m’en vais” – piękny utwór o rozstaniu – ale reszta… no cóż, dość powiedzieć, że traktuje o wiatrach i odchodach. Gainsbourg pokazuje nim światu środkowy palec. Może już wtedy myślał o stworzeniu Gainsbarre’a, swojej karykaturalnej reinterpretacji.
Muzyk reinterpretował nie tylko siebie – pożyczał, a nawet bezczelnie kradł cudze pomysły. Pół biedy, kiedy opierał piosenki na ukochanym Chopinie, Brahmsie, Liszcie, van Beethovenie czy de Lisle’u. Jeden z przebojów, „Intoxicated Man”, ukradł swojemu mentorowi Borisowi Vianowi. Najbezczelniejszą kradzież popełnił jednak na „Gainsbourg Percussions”, albumie często nazywanym pierwszą francuską płytą world music. Gainsbourg sięga po rytmy pozaeuropejskie, afrykańskie i południowoamerykańskie, dodając do tego szczyptę jazzu. To świetny album, bezsprzecznie jeden z jego najlepszych, ale cieniem na nim kładzie się fakt, że trzy utwory – „Marabout”, „Joanna” i „New York, USA” – po prostu ukradł z „Drums of Passion” nigeryjskiego perkusisty Babatunde Olatundjiego, dopisując do nich własne słowa. Do kradzieży przyznawał się w wywiadach, traktując ją jako śmieszną anegdotę – dopiero w 1986 roku sąd uznał współautorstwo Nigeryjczyka. Inny utwór – „Pauvre Lola” – ukradł Miriam Makebie, ale ona nie dochodziła swoich praw. Można stwierdzić, że w latach 60. robili tak wszyscy (wystarczy wspomnieć Led Zeppelin); można również stwierdzić (tak czyni Jeremy Allen), że Gainsbourg takim ruchem antycypował nie tylko „Graceland” Paula Simona, ale także hip-hopową metodę samplingu. Jedno jest pewne – dziś takie bezczelne zawłaszczenie nie byłoby możliwe. Podobnie jak wiele tematów, jakie artysta poruszał. Nie chodzi mi nawet o jego seksualne obsesje, z których zwierzał się w piosenkach (po pierwsze, wiele z tych rzeczy doprowadzał do absurdu z miłości do szokowania, po drugie, często był nierozumiany: „Lemon Incest” została zinterpretowana jako pochwała kazirodztwa, co było dalekie od intencji Gainsbourga), ale na przykład o „Rock Around the Bunker” – album koncepcyjny poświęcony nazistowskiej okupacji. Tylko on, ocalony, mógł poruszyć ten temat, wbić szpilę francuskiemu społeczeństwu, które nie chciało się przyznać do swojej roli w Holokauście.
W 1991 roku Gainsbourg, już mocno schorowany, cierpiący na cukrzycę i marskość wątroby, miał lecieć do Nowego Orleanu nagrywać pierwszy od trzydziestu lat album jazzowy. Studio było zarezerwowane, muzycy opłaceni. Nie zdążył, zmarł w swoim paryskim mieszkaniu na atak serca, równo miesiąc przed sześćdziesiątymi trzecimi urodzinami. Opłakiwała go cała Francja z prezydentem Mitterandem na czele. Wpływ tego artysty na kulturę francuską jest niezaprzeczalny i nie słabnie; co pewnie by go cieszyło, w końcu kochał sławę. Zaś „Aux armes et caetera” nadal, czterdzieści dwa lata od premiery, jest najlepiej sprzedającym się albumem Serge’a Gainsbourga w jego ojczyźnie. I to jest paradoks, który chyba najbardziej by go bawił.