„Every time you’re close
When you touch me tenderly
I feel the majesty of loveEvery time you hold my hand
In my heart I understand
This is the majesty of loveOnly you, only you
Can hold me with one little kiss
Only you, only you
Could make me feel like thisKeep on holding me this way
We were meant to be this way
This is the majesty of loveTell me you’re forever mine
Tell me till the end of time
We’ll share the majesty of love
… Love”
Connie Francis & Marvin Rainwater, „Majesty of Love”
Patrzcie go, spaślaka, jak niegramotnie sunie, kibocząc się na boki. My, koledzy z pracy, musimy jeść swój lancz, pacząc na tę odrażającą górę tłuszczu. Przelewowy Fúsi przerzuca na lotnisku torby, a nam ręka usycha na rączce bagażu. Skoro go nie bawią wyborne kpiny z jego szerokiej rozmiarówki, to mu przyłóżmy, i to fest! Nigdy z nami nie bierze prysznica, to go siłą wyszorujemy! Czas na bicze wodne, dzięki nim przestanie w końcu śmierdzieć tym zjełczałym tłuszczem. A swoją drogą, to Fúsi jest pewno prawiczkiem w średnim wieku klęski. Słuchajcie, chłopaki: zabawmy się nim, skrzywdźmy go, wróbmy go! Przecie ten mięciuśki tłuszcz aż sam się doprasza, co by go zdrowo pougniatać!
Bohater filmu Dagura Káriego ma nieszlachetne imię, nieszczególnie interesujące życie i niezbyt sympatyczną matkę. Fúsi (Gunnar Jónsson w nietypowej dla siebie, poważnej roli) brnie przez szary pejzaż codzienności, wykonując niezdarne ruchy (bo tylko na takie może sobie pozwolić przez swoją chorobliwą otyłość) podczas fizycznej pracy przy obsłudze bagażowej na lotnisku. Jest mu jednak ciężko nie tyle poprzez dojmującą wagę, ile przejmujące bólem okrucieństwo innych ludzi.
Konsekwentnie i regularnie otrzymywane ciosy od bliźnich to nie tylko kwestia powolnych ruchów (choć Fúsi ma kłopot, gdy chce się salwować ucieczką), ale jego wrodzonej dobroci i nieuleczalnej łagodności. Nasz bohater to jakby urodzony chłopak do bicia, bo cierpliwie, jakby z wyrozumiałością znosi bezlitosne razy, zadawane mu zarówno przez „kolegów”, jak i najbliższych.
I nic dziwnego, że wieczory spędza samotnie, parkując w porcie samochód i rozmawiając z DJ-em nocnej audycji z ciężkimi brzmieniami, który wie, że Fúsi to w głębi serca metalowe dziecko. Hałaśliwa muzyka puentuje portowy rzut okiem na morze, podglądane przez mężczyznę delikatnymi oczami jelonka, na którego dybie armia wykorzystywaczy mieniących się jego przyjaciółmi. Tak – tych ludzi, jakich i my spotykamy na co dzień. Fúsi ma jeszcze jednego przyjaciela, równie samotnego jak on, z którym bawi się w rekonstrukcje historycznych bitew.
Fizyczna powłoka ściąga na Fúsiego gradowe chmury nawet wtedy, gdy widz, po uśpieniu czujności przez pozornie fortunny rozwój wydarzeń, zaczyna się delektować chwilową odmianą losu mężczyzny na lepszy (bo tego mu też z całej kinomańskiej serdeczności życzy). Szpilki, skrupulatnie wbijane nam w serce przez reżysera, w finale zdobią nasz żywotny mięsień regularnym układem, godnym demonicznych, poszatkowanych twarzy demonów z „Hellraisera”. Auć!
Już chce się nawet tego Fúsiego kopnąć ostro w zadek, aby nareszcie oprzytomniał. I doradzić mu, by nie ufał ludziom małodobrym. Wówczas jednak zapala się nam w głowie żaróweczka z zawstydzoną myślą, że rezygnując z zaufania i nie dając innym drugiej, tudzież trzeciej szansy, staniemy się samotni i do szczętu rozgoryczeni. Na tym polega okrutny paradoks egzystencji bohatera, a także każdego czującego humanoida: pogoń za szczęściem finalizuje się zazwyczaj ze zdezorientowanym kwikiem w krzewie różanym, z ciałem poranionym kolcami, przez które nadobne kwiatki tracą sporą część swego powierzchownego uroku. Lądujemy jednak w takich sytuacjach w przecie ludzkim i dość zwyczajnym plugastwie, stąd nie powinniśmy się wzbraniać przed koroną cierniową i wziąć to wyzwanie na klatę tak, jak czyni to Fúsi (Kári w wywiadach zdradza nawet, że jeśli wypowiemy imię bohatera i nagranie puścimy od tyłu, wypadnie coś zbliżonego do „Iesu”).
Bohaterowie Káriego, choć uporczywie określani przez dziennikarzy mianem outsiderów, w istocie nimi nie są. Fúsi, podobnie jak DJ Emil z dyplomowego, zapomnianego już filmu reżysera „Stracony weekend” (1999), czy parający się graffiti Daniel z „Zakochani widzą słonie”, nie stara się stanąć obok innych albo ponad nimi. Nie ściga wielkich marzeń ani paraliżującego koniuszki nerwów, ogromnego szczęścia. Jedynie, trochę jakby przypadkiem, coś mu się nie udało w drodze do „typowości” i być może już nigdy jej nie osiągnie. Ma niby te same, banalne potrzeby, co każdy z nas, lecz jego swoiste osadzenie „poza” powoduje, że ich brak w życiu bohatera widz dostrzega z większą ostrością.
Współpraca Káriego z Dagurem Kormákurem przy realizacji „Fúsiego” jest zapewne po części efektem podobnego, specyficznego stosunku obu panów do własnego kraju. Kormákur w „Morzu” (2002) i „Bagnie” (2006) podkreślał chorobliwy charakter małej, islandzkiej społeczności, zdegenerowanej przez uwięzienie na wyspie w otoczeniu zimnych, jakby nieprzejednanych, majestatycznych gór. Świata, w którym bezustannie żongluje się tymi samymi, coraz bardziej „spaczonymi” genami, co odbywa się na granicy lub po przekroczeniu ram incestu.
Nieudane ucieczki z rodzinnego miasta, podejmowane z desperacją przez tytułowego albinosa z „Nói albinói” Káriego, są taką smutną, bo skazaną na porażkę próbą wyrwania się nie tylko z „krańca świata”, ale także z sytuacji, w której stoi się na krańcu długiej i jednostajnej linii dziedziczenia, przez co nie sposób już wpasować się w otoczenie: jako jednostka do szczętu zdeprawowana przez dziedzictwo przodków, a także osoba stojąca nad przepaścią. Naturalna katastrofa z tego porażającego debiutu reżysera wydaje się jedynym racjonalnym finałem przy tym absurdalnym stanie rzeczy.
Na tle tak zarysowanego, islandzkiego pejzażu nie dziwi, że tylko przybysze z zewnątrz są w stanie dojrzeć w Fúsim, mimo nieprzyjemnego oku wyglądu, wrażliwą istotę. I stąd chyba tylko podjęcie odważnych i stanowczych decyzji będzie w stanie odwrócić jego los. Wówczas być może Fúsi stanie się nareszcie bohaterem lukrowanej piosenki Bee Gees „Islands in the Stream”, która towarzyszy w filmie jego niezdarnym umizgom do rozklekotanej depresyjnymi lękami, niestabilnej Sjöfn:
„Islands in the stream
That is what we are
No one in between
How can we be wrong
Sail away with me
To another world
And we rely on each other, ah ha
From one lover to another, ah ha”
…a zatem: lepszych krain, prawdziwych, niezakłamanych przyjaciół i pięknych snów ci życzę, Fúsi.
„Fúsi”
reż. Dagur Kári
premiera: 19.02.2016