Wszystko, co wiąże się z pojęciem Shoah, będzie zawsze płaszczyzną niepomiernej traumy w pamięci pokoleń. Ta brzemienna w konsekwencje prawda, fatalna zaszłość, ognisko bólu nie raz stanie się asumptem do stawiania coraz to nowych pytań i odsłaniania kulis wydarzeń, w których „naziści nie tylko przekroczyli pewną granicę, oni ją po prostu znieśli”.
Elisabeth Åsbrink swoją trzecią książką, „W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa”, dokłada kamień do zbiorowej pamięci o Zagładzie. Zaczyna zwyczajnie, wręcz kojąco w rytmie cichego głosu bajarki: „W dużym mieście przed domem stało dziecko. Dawno temu. Miasto przecina rzeka, jak rana zszyta przez siedem mostów, które spinają wzgórza z równiną, zieleń ze spalinami. […] Jakiś człowiek przechodził obok, przystanął i spojrzał na niego. Krzyknął coś i chłopiec natychmiast przestał się bawić. Słów użytych przez mężczyznę nigdy wcześniej nie słyszał, więc ich nie zrozumiał, ale dotarła do niego obelga, ton głosu, złość. I wzrok. Skierowany prosto na niego” (s. 5).
Fałszywe uczucie oraz błędne postrzeżenie? Przesłyszenie się czy straszliwie dobijające echo wypowiedzianych słów? Nie warto się chełpić subiektywnym przekonaniem o jedynie zaszłej drobnostce, nieznaczącej potyczce słownej. Niebezpieczeństwem jest stwierdzenie, że bierne obserwacje dadzą nam najlepszy ogląd sytuacji. „Zmiana nastąpiła, kiedy odkryto genetykę. Nic już nie było jak dawniej. Bycie Żydem stało się cechą dziedziczną, możliwą do zidentyfikowania dzięki genom sterowanym przez szczególne żydowskie DNA. […] Nienawiść porzuciła wiarę i ulokowała się w biologii. Dlatego ochrzczony to nie chrześcijanin. Dlatego Żyd chrześcijanin. Jedno i drugie. Ani jedno, ani drugie. Ani wolny, ani czysty. Nadal skazany” (s. 79).
Postacią skreśloną w opisie jest Otto Ullmann. Jedno z około setki żydowskich dzieci, które rodzice dzięki pomocy Chrześcijańskiej Szwedzkiej Misji dla Izraela wysłali do neutralnej Szwecji. Autorka gorzko wspomina przy tym, że misja mogła się powieść tylko ze względów ściśle regulowanych – dzieci wyznania mojżeszowego musiały przyjąć chrzest. Ratowane były bowiem dla chrześcijaństwa. Celem pastora Pernowa było znalezienie im ewangelickich rodzin zastępczych na pewien okres oraz zajęcia w charakterze pomocy domowej czy do pracy w rolnictwie. Plan był prosty: „ratowano tych, którzy byli tego warci”. Szwecja, która uchodziła za państwo neutralne, zaczęła przyjmować uchodźców wojennych dopiero z dniem… 8 maja 1945 roku. Wcześniej zdarzały się cuda, jak transport jedynie setki żydowskich dzieci do wybrzeży Szwecji, jednak takie wyjątki nie pozwalały przyznawać austriackim czy niemieckim Żydom statusu uchodźców politycznych.
Rodzice Otta, Josef (Pepi) oraz Elise (Lisl) Ullmannowie, pozostali w mrocznym Wiedniu, gdzie „wiza – affidavit była cenniejsza niż masło”. Pomimo wysłania syna w nieznane, do odległej Smalandii na południu Szwecji, byli pewni obranej decyzji i szczęśliwi uratowaniem syna przed nadchodzącą wojną. Lepiej, żeby chłopiec przebywał w Trelleborg, w sierocińcu niż w „zamkniętym, żydożerczym Wiedniu”. Od wyjazdu Otta w lutym 1939 roku rodzina kontaktuje się z nim tylko przez ocenzurowane listy. „Dzieci miały pokonać mrok. Przejść od pogardy do wolności. Od braku jedzenia do sytości. Od miłości rodziców do… no, to się miało dopiero okazać. Pisz do nas o wszystkim, pisz do nas, pisz” (s. 86).
Korespondencja rodziny Ullmannów i równoległa w tej przestrzeni epistolarnej cicha praca reporterska Åsbrink składają się na najczulszy spisany przekaz, podkreślający jednostkowość doświadczenia austriackich Żydów. Szwedzka dziennikarka poświęciła się żmudnej pracy nad ponad pięcioma setkami listów z okresu od 1939 do sierpnia 1944 roku, by odtworzyć wykres życia rodziny aż do ostatnich, pośpiesznie pisanych, urywanych listów, które zapowiadały najgorsze, z prośbą, że nawet jeśli już nie będą pisać, aby pozostał porządnym człowiekiem… Gatunkowo jest to wzorowy przykład literatury dokumentu osobistego, wiernie oddającego drobnostki i intymne odłamki dawnego szczęścia zwykłej, inteligenckiej rodziny, która wciąż starała się dodawać sobie otuchy, bowiem: „Kłos uginający się na wietrze się nie łamie”, jak starał się udobruchać syna Josef.
Listy do trzynastoletniego syna pisze najczęściej ojciec, nazwany czule Pepim, później na papierze listowym parę słów dopisuje matka Otta, czasem przyjaciele z podwórka przy Löwengasse 49, ciotki, pomoc domowa domu Mitzi czy ukochany nauczyciel Ottona od greki i angielskiego, Paul. Słowa w listach przeszywają: „To dziwne, że z tęsknoty mogły aż tak boleć mięśnie. Bo czym jest serce? Tylko mięśniem” (s. 103). Każde słowo z domu było niczym objęcie ramion, dodatkowy pled w zimną noc. Nigdy nie rozstawali się na tak długo.
W Szwecji w tym czasie również szerzy antysemityzm. Niewzruszone uwielbienie do niemieckiej kultury i języka wzmacnia podnoszące się coraz częściej głosy przeciw żydowskim uciekinierom z piekła kontynentu. Wszystko, co pochodzi z kraju Goethego, jest niemal bez mrugnięcia oka uznawane za słuszne. W te sidła wpadł także równolatek Otta, Ingvar Kamprand. Pojawia się on w książce na chwilę, przywołany jako oznaka okrutnej ironii. Życie tego młodego faszysty, który później jako twórca IKEI stał się najsłynniejszym Smalandczykiem, splotło się z życiem Otto. Byli towarzyszami zabaw, łączyło ich wspólne wędkowanie i uciechy pierwszych potańcówek. Jak to możliwe, że obydwaj żyli tak blisko, nie znając korzeni drugiego przyjaciela?
Autorka w wywiadzie przeprowadzonym w 2010 roku wielokrotnie wypytuje Kampranda o Otta, o faszystowską przeszłość i hołdowanie Führerowi. Pytania są niemym oskarżeniem i dowodem na to, jak bezlitosna może być logika świata rzeczywistego, która potrafi igrać z dorosłym człowiekiem i jak upiornie wyłania się zewsząd dawny młodzieńczy zapał do fatalnych idei. Z początku „Ingvar był żywym, zaradnym chłopakiem, który chętnie przesiadywał w kuchni drewnianego domu babki Fanny, zaczytując się w nazistowskich pismach lub słuchając, jak przy brydżu tata Feodor dyskutuje z wiejskim nauczycielem o polityce. Czy był dzieckiem? Nastolatkiem? Czy dał się omamić?” – pyta Åsbrink.
„Na stole leży pięćset listów, które śpiewają w chórze, ich głosy przeplatają się ze sobą. Fuga, która kończy się zbrodnią” (s. 173). Listy zaś leżały w białym pudle z Ikei z wiekiem ze sztywnego kartonu. Nie ma najmniejszego powodu, by sądzić, że to przypadek. Pytanie tylko czy to ironia losu czy działanie podświadomości?
Elisabeth Åsbrink, „W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2013
Książka ukazała się pod patronatem e.CzasuKultury.pl