Archiwum
15.01.2014

Frustracja nudnym dymaniem

Marek S. Bochniarz
Film

„Trudno sobie wyobrazić, panowie, jakich granic sięga obłęd u ludzi trawionych ogniem wyobraźni.”
D.A.F. de Sade, „Sto dwadzieścia dni Sodomy, czyli szkoła libertynizmu”

„Nimfomanka” Larsa von Triera wywołuje tak ostre bóle głowy jak najbardziej ekscentryczne z arthouse’owych antyfilmów, wymierzonych przeciwko klasycznej dramaturgii i prostym, wstydliwym potrzebom widowni spod znaku pistoletu i dziewczyny. Błyskotliwi krytycy twierdzą, że von Trier tym razem nawiązuje do samego Stanleya Kubricka. Muzyczne związki, budujące wielokrotnie nadużytym walcem No. 2 Szostakowicza pomost między „Nimfomanką” a „Oczami szeroko zamkniętymi”, są cytatem drugorzędnym. Znacznie bardziej znamienne dla filmu Duńczyka są słowa Jacka D. Rippera z „Dr Strangelove’a”, ostrzegającego przed skażeniem poprzez wymianę płynów ustrojowych. Czystość od deprawacji penetracją jest u von Triera kwestią pierwszorzędną, stąd ci, którzy liczyli na wartki strumień spermy tryskającej z nabrzmiałych penisów i rozwarte waginy mokre od soków, wyjdą z kina boleśnie zawiedzeni.

Lars von Trier znów nas zbulwersował. Zwykle robił to w kinie za pomocą gang-bangów, żon źle się prowadzących, aby zaspokoić perwersyjne marzenia mężów, małomiasteczkowej zbiorowości gwałcącej bezbronne kobiety czy pań odcinających sobie łechtaczki zardzewiałymi nożyczkami. Poza kinem, aby zwrócić na siebie uwagę, wystarczało mu zazwyczaj niekoszerne, duńskie dworowanie z nazizmu czy noszenie cudzych, drobnomieszczańskich fraków (dojmujący ciężar dreyerowskiego spadku). Skoro jednak Trier zmiennym jest, postanowił tym razem wywołać skandal oparty na paradoksie, odwrotnie proporcjonalnym do domniemanej skandalicznej zawartości samego filmu. Reżyser, przystępując do pracy nad „Nimfomanką”, sugerował, że tworzy bezpretensjonalną, twardą pornografię, lecz jak na złość powstał obraz mniej dosadny graficznie od odważnej kampanii promocyjnej, wypełnionej między innymi spontanicznym fellatio w pociągu i skutkami podniecenia (nawilżenia) bohaterki widzącej trupa swojego ojca.

Film otwiera cyniczna minuta ciszy i czarny, pusty kadr. Polski zespół jazzowy Alchemik tak rozpoczął swój album „Sfera szeptów”, tłumacząc pauzę próbą „wyciszenia” widza przez zaatakowaniem go muzyczną agresją. Rozpoczęcie „Nimfomanki” energetycznym „Führe mich” Rammsteina łudzi zapowiedzią seks-widowiska godnego „Pussy”, niesławnego pornoteledysku niemieckiego zespołu. Sam obraz jest zdecydowanie niekompatybilny z tym podkładem. Stary kawaler Seligman znajduje pod swoim mieszkaniem mocno poturbowaną Joe. Po umieszczeniu poszkodowanej w łóżku i podaniu jej herbaty po bawarsku zaintrygowany mężczyzna zostaje uraczony opowieścią o grzesznym żywocie swojego gościa. Seligman to ateista o żydowskich korzeniach (von Trier kocha wtręty na temat swojego powikłanego i zakłamanego życiorysu), irytujący fachowymi i oderwanymi od życia uwagami. Jak na wędkarza i bibliofila przystało, mężczyzna uzupełnia zachowania nimfomanki metaforami z pogranicza polowań na duże ryby i uwagami na temat urojeń, spaczeń umysłu znanych z popularnej historii literatury.

Postmodernistyczna, z gruntu barokowa, nadmiernie bogata sieć cytatów, którą naszpikowana jest „Nimfomanka”, spycha na drugi plan aspekt kopulacyjny produkcji. Naszą uwagę, skupioną na pociągowym seksmaratonie, rozbijają uwagi Seligmana na temat arkanów wędkowania. Ten literat na opowieść Joe o krótkotrwałej wstrzemięźliwości natychmiast reaguje wywodem na temat delirium tremens, które było udziałem wiecznie-przerażonego Edgara Allana Poego, gdy pisarzowi zdarzyło się odstawić alkohol (podejrzewam, że grafiki ilustrujące przeżycia Amerykanina, prawdopodobnie autorstwa Harry’ego Clarke’a, to, paradoksalnie, jeden z najbardziej perwersyjnych elementów filmu). Nawet coś, co zdawałoby się tak jednostkowe i osobiste jak utrata dziewictwa, zostaje w „Nimfomance” sprowadzone do ciągu liczb Fibonacciego (w przypadku bohaterki to trzy precyzyjne pchnięcia w cipę i pięć w dupę, dokonane przez nieokrzesanego miłośnika motoryzacji). Z kolei swój skomplikowany system obsługi kochanków Joe przetransponowuje na język cantus firmus w mistrzowskiej interpretacji Jana Sebastiana Bacha.

Wspominane tropy, godne zakurzonego bibliotekarza, są gorzką pigułką dla miłośników wrażeń ekstremalnych. Seans nowego filmu Larsa von Triera jest przeżyciem, fizycznie wręcz nudnym, powodującym odrętwienie ciała i chronicznie ziewanie. Trudno jednak o głębsze doznania podczas pokazu, którego jad, podobnie jak w przypadku amoralnej filozofii libertynizmu markiza de Sade’a, oparty jest na matematyce i zblazowanym odliczaniu kolejnych, przewidywalnych orgazmów. Dlaczego jednak krytycy mają tak wiele żalu do, jak zawsze, przeintelektualizowanego kina von Triera?

Dotąd tomy ostrzegające przed zgubnym wpływem pornografii na nasze życie traktowałem jak dobrą rozrywkę. Pamela Paul w pisarskim podsumowaniu dziennikarskiego śledztwa pod tytułem. „Spornifikowani: Jak pornografia niszczy nasze życie, związki i rodziny” śmieszyła zaangażowanymi wywodami o erotycznej codzienności. Ciężar gatunkowy grzechu tej codzienności traktowała na równi ze scenami zaiste dantejskimi. Oto ojcowie rodzin, zamiast bawić się z dziećmi i zaspokajać żony, przyklejeni do monitorów wybierali rozrywkę solo, marnotrawiąc przy tym czas i pieniądze. Ofiarą tego niecnego procederu stawała się ludzka wrażliwość, stępiona ekstremalnym BDSM, scatem, vomit porno, azjatyckimi i południowoamerykańskimi ohydztwami. Pamela Paul, prowadząc kampanię na rzecz pornograficznej abstynencji, nie wyszła poza uproszczenia godne Andrei Dworkin (zrównującej stosunek płciowy z gwałtem męskiego na żeńskim), stąd trudno było traktować jej książkę poważnie. Krytycy zawiedzeni czy wręcz zdegustowani brakiem dosadności domniemanie skandalicznego filmu von Triera, sprowokowali mnie do zmiany stanowiska. Być może wyjałowienie zwojów mózgowych przez seksbajki jest czymś więcej niż tylko diagnozą serwowaną przez edukujących, zatrwożonych zdziczeniem obyczajów dziennikarzy, skoro ludzie ponoć znający wszystkie mroczne zakamarki kultury spodziewają się po jednym z współtwórców manifestu Dogme 95 pornografii prostolinijnej i orgazmogennej?

Cóż, Lars zawsze był okrutnikiem, obojętnie, czy robił to, tworząc wizje postapokaliptyczne („Epidemia”), tropiąc wątki neonazistowskie („Europa”), czy szlifując musicalowym bitem surowe klimaty fabryczne z szarego zagłębia przemysłowego („Tańcząc w ciemnościach”), na tle którego zbrodnia i kara były elementami zaledwie dopełniającymi realistyczny krajobraz pozbawiony nadziei. Filmy Duńczyka zawsze bolą widza, nawet jeśli czynią to w tak prymitywny sposób, kiedy von Trier zmusza det perfekte menneske do zajadania idealnego posiłku na tle wychudzonych kalkuckich szkieletów (to tylko jedno z wielu absurdalnych nadużyć „Pięciu nieczystych zagrań”).

Czytając rozgoryczone „Nimfomanką” głosy krytyków, nie mogę się powstrzymać, aby przewrotnie nie zacytować Tomasza Raczka: „[…] wolę już zwykłą stuprocentową pornografię i chciałbym jako odtrutkę zobaczyć, jak Murzyn wali dwie blondynki czarnym organem widocznym w licznych zbliżeniach – byłoby to nareszcie coś szczerego, uczciwego i ludzkiego”. Co prawda Raczek odnosi się w tym fragmencie do sztuczności i zakłamania „Emmanuelle” Justa Jaeckina, a także całej serii „artystycznych” filmów erotycznych z lat 70., które pod płaszczykiem sztuki przemycały patriarchalną i schematyczną wizję świata, lecz jego autentyczna irytacja będzie zapewne bliska części widzów, którzy udadzą się na seans „Nimfomanki”. Dedykuję zatem ten cytat wszystkim tym, których zawiodło lub dopiero zawiedzie przegadane i rażące psychologiczną schematycznością nowe dzieło Larsa von Triera – tych wszystkich, których ten film bezczelnie wydyma.

„Nimfomanka” cz. 1.
reż. Lars von Trier
premiera: 10.01.2013

„Nimfomanka” cz. 2.
premiera: 31.01. 2013

alt