„Żenada, wieś i porażka” – tak internauci na portalu Wirtualna Polska podsumowali wybór utworu pod tytułem „Koko Euro spoko” zespołu Jarzębina jako oficjalnego przeboju rodzimej drużyny piłkarskiej na nadchodzące mistrzostwa Europy. Krytycyzm wobec piosenki zachowują również użytkownicy YouTube’a – na nieco ponad 4 tysiące głosów pozytywnych przypada niemal 5,5 tysiąca negatywnych. Nieprzychylność wobec utworu na Euro 2012 jest zaskakująca – Polacy wszak zazwyczaj charakteryzowali się przywiązaniem do niewyszukanych gatunków muzyki, takich jak disco polo, techno czy electro-pop.
Tym razem jednak falę krytyki w sieci może powodować „wiejskość” „Koko Euro spoko”. Utwór ów, śpiewany przez „wiejskie baby”, odstaje od wielkomiejskiej, hipsterskiej gorączki, nie dziwota więc, że dla przeciętnego japiszona jest on nazbyt swojski, a zbyt mało lanserski. Przenosząc rzecz na poziom metapolityczny, przebój nadchodzących mistrzostw jest w swej istocie nieokcydentalny – po prostu środkowoeuropejski. Jest zwyczajnie polski, i to w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie ma tutaj zatem pompatycznej martyrologii, nie ma traktowania futbolu jako swoistego przedłużenia walk zbrojnych wieków minionych – słowem, paniom z Jarzębiny udało się wydobyć przekaz pozytywny, pozbawiony wszelkich nacjonalistycznych atawizmów.
Co zatem „Koko Euro spoko” eksponuje? Przede wszystkim jest ciekawym połączeniem polskiego folkloru – częstokroć przaśnego w porównaniu z jego bałkańskim czy tureckim odpowiednikiem – z pewną, aczkolwiek nie nachalną, dozą elektroniki. Połączenie obrazu dawnej, sielskiej, charakterystycznej dla ziem polskich, a także uwielbianej przez całe pokolenia pisarzy i poetów, polskiej wsi ze światem XXI wieku to umiejętne, płynne położenie kładki pomiędzy tradycją i nowoczesnością. Innym ciekawym aspektem jest daleko posunięte sfeminizowanie utworu – nie dość, że jest on wykonywany przez same kobiety, to jeszcze swym strojem i wyglądem nawiązują one do obrazu wiejskiej gospodyni. Tej samej, która „przez wieki” była szyją, kręcącą chłopską głową. Wszakże bez konsultacji z „babą” chłop nie był władny podjąć żadnej istotniejszej dla rodziny i obejścia decyzji. Warto również zwrócić uwagę, że w tekście piosenki padają odniesienia zarówno do „braci”, jak i „sióstr” – parytet płci jest zatem zachowany.
Poza przekroczeniem granicy pomiędzy „dawniej i dzisiaj” oraz przełamaniem „płciowych” barier, grupie Jarzębina udało się także z gracją wybrnąć z zadawnionych polsko-ukraińskich animozji. Przez pewien czas wydawało się bowiem, że wzajemne żale obu społeczeństw mogą wyjść na światło dzienne właśnie przy wyborze oprawy muzyczno-graficznej na Euro 2012. Spory czas temu media donosiły, że hymnem piłkarskich mistrzostw Europy może stać się piosenka „Hej, sokoły”. Wywołało to sprzeciw strony ukraińskiej, która słusznie dopatrzyła się w proponowanym utworze treści sprowadzających Ukrainę do statusu wasalnego wobec Polski. Tymczasem w „Koko Euro spoko” kwestie narodowe zostają przezwyciężone już na wstępie stwierdzeniem, że obie strony są zadowolone z możliwości zorganizowania rozgrywek na terytorium swoich państw. Zastąpienie „sokolego lotu” „lecącą wysoko piłką” koi wszelkie spory.
Paradoksalnie jednak to właśnie kwestia organizacji mistrzostw nasuwa po chwili refleksji smutną konstatację, spotęgowaną jeszcze wskrzeszeniem duchów przeszłości przez Jarzębinę. Tragicznie wyglądają na przykład – w obliczu animalistycznej onomatopei w tytule – krążące po sieci fotografie bestialsko zabijanych na Ukrainie bezpańskich psów i kotów. Na terenie Polski z kolei równie fatalnie prezentuje się dystrybucja finansów publicznych. Na okoliczność Euro 2012 rząd przeznaczył miliardy złotych na – jedne z najdroższych, jeśli nie najdroższe – drogi i stadiony w Europie, zamykając jednocześnie szkoły i dokonując szeregu innych, dotkliwych cięć w wydatkach na cele socjalne i kulturowe.
Wobec tych faktów zastanawiające jest, gdzie podział się – wskrzeszony umiejętnie w przeboju polskiej reprezentacji – duch (mówiąc Heglem), który przez tak wiele lat towarzyszył obu społeczeństwom. Duch ten wpływał na postrzeganie ukraińskiego i polskiego chłopa jako zatroskanego o los zwierząt oraz szczerze przywiązanego do gospodarskiego psa, maciory i jałowicy. Tego chłopa, który potrafił zarwać noc, gdy cieliła się krowa.
Co jednak jeszcze istotniejsze, specyfika ziem polskich jeszcze w połowie XIX wieku sprawiała, że zainstalowanie kapitalizmu na modłę zachodnią nad Wisłą i Bugiem było skrajnie trudne. Demokratyczni publicyści, którzy w dużej mierze wyemigrowali na Zachód po klęsce powstania listopadowego, obserwowali uważnie tamtejsze przemiany gospodarcze i towarzyszące im patologie. Widzieli więc dymiące kominy Manchesteru, obskurne baraki Portsmouth, brudne dzielnice robotnicze Paryża, a nade wszystko nowoczesny proletariat – bezimienną masę o wychudzonych, pożółkłych twarzach, z wytrzeszczonymi oczyma. Nie dziwota, że widoki takie napawały nawet postępowców niechęcią do okcydentalizmu. Kapitalizmu na ziemiach polskich nie życzyli sobie jednak także konserwatywni publicyści, obawiając się nie tylko degradacji przez ten system szlachetnych wartości, którym – w ich mniemaniu – hołdował Prosty Lud, ale nade wszystko sprzeciwiając się zniszczeniu rodzimej ziemi i przyrody przez przemysłową maszynerię.
Ich spostrzeżenia sprzed ponad 150 lat można by polecić nie tylko rządzącemu obozowi, który na rzecz krótkoterminowego zysku zapomniał o trosce o wspólne dobro, ale także krytycznym wobec „Koko Euro spoko” internautom – by pamiętali, że w niektórych wypadkach sprzeciw wobec okcydentalizmu może okazać się właściwym lekarstwem na rozmaite bolączki. Peryferyjny status nie jest przecież z definicji powodem do wstydu. Daje on raczej spory atut, jakim jest dystans, niezbędny przy podejmowaniu najbardziej ważkich decyzji.
źródło fotografii: strona internetowa Gminy Dzwola