Choć odżegnuje się od tworzenia treści zaangażowanych, samym opisem rzeczywistości umiejętnie wyszydza i krytykuje. Dystansuje się od sztywnych wytycznych językowej poprawności, ale dzięki temu jego teksty nabierają rzadko spotykanej dynamiki i giętkości. Deklaruje pisanie pod muzykę, lecz wychodzące spod jego pióra słowa doskonale dają się czytać także bez niej. Tak oto najprościej można podsumować zbiór „Warszafka płonie” Bartka (Fisza) Waglewskiego.
Nieduża książka pod redakcją Wojciecha Bonowicza jest częścią wydawanego przez Biuro Literackie cyklu, w którym – obok tomików takich autorów, jak Bolesław Leśmian czy Tadeusz Różewicz – wydano także zbiór tekstów Krzysztofa (Grabaża) Grabowskiego. Pomysł książkowego wydawania treści utworów wydaje się czymś interesującym, acz dotyczyć może tylko artystów wysokiej próby. Słowa otrzymane bez podkładu muzycznego są bowiem swoistym „sprawdzam” – czytelnik, inaczej niż słuchacz, nie jest w stanie przekierować swej uwagi na interesującą linię melodyczną, więc treść musi być na tyle refleksyjna i absorbująca, by zagospodarować całokształt ciekawości i percepcji odbiorcy. Jest to zatem poezja śpiewana na opak; rzecz można – „muzyka czytana”. Obcowanie z nią może rzecz jasna spowodować zniechęcenie do danego wykonawcy, choć w przypadku Grabaża czy Fisza wymagałoby to krytykanctwa. Tomik tekstów tych dwóch artystów to rewitalizacja treści, które w formie muzycznej mogły się już co poniektórym zanadto osłuchać.
W tekstach Bartka Waglewskiego dostaje się wielu. W „Bla, bla, bla” młodzieży – bo nie umie rozmawiać, a jeśli już, to: „Tak się najebałam, że gdy wróciłam do domu, godzinę nad kiblem sterczałam”. Ludzie, których Fisz – z braku prawa jazdy – podsłuchuje w metrze czy tramwajach, nie poruszają sedna, nie mówią o prawdzie, nie dzielą się swoimi smutkami i bolączkami. Dzieje się tak, zdaniem poety (nie rapera, a poety właśnie!), nie tylko z braku czasu, ale także z nieumiejętności rozmawiania. Ktoś, kto chciałby przełamać ten impas i przebić głową mur, skazałby się na niezrozumienie. Choroba ta toczy także „nowych mikrofonowych wyjadaczy”, którzy rzucają puste słowa: „coś o blantach i znowu kilka razy kurwa”.
Wiele miejsca zajmuje w tekstach Fisza krytyczna obserwacja (to chyba najlepszy termin na określenie jego twórczości…) snobizmu. Tego problemu dotyczy sztandarowy utwór zbioru, „Warszafka”, napisany wespół z Pablo Hudinim. Autorzy nie oceniają, lecz ich przedstawienie jest nader sugestywne. „Uwielbiam chodzić na ekskluzywne spędy, trochę spięty, trochę nadęty” – mówią, wcielając się w przedstawiciela „Warszafki”. Jaki on jest? Pije drogie alkohole, jest samozwańczym VIP-em, spotyka się tylko z ludźmi swojego pokroju, umawia z najatrakcyjniejszymi dziewczynami… Kwintesencja tego rodzaju menażerii jest zdecydowana i słusznie stała się tytułem wyboru tekstów Fisza. „Warszafka płonie”, płonie stołeczne nadęcie, obnażone przez radykalnego poetę.
Podobnej tematyki dotyka tekst pod tytułem „Imitacje”, który jest zarazem popisem językowych zabaw Fisza. Tutaj przedstawiciel „ometkowanego świata” jest oglądany z zewnątrz. „Ogląda logo, czy w kółku ma ®, nieważne, czy wygodne, czy ciśnie jak cierń” – szydzi autor, dając jednocześnie próbkę swych nad wyraz niekonwencjonalnych rymów i przejść. Tekst „Imitacji” jest zarazem wymierzony w kobiety, które tego rodzaju mężczyźni pociągają. Nie chcą one tytułowych imitacji, a serce – z logo na metce – trzymają w portmonetce.
Jest u Fisza także miłość – ale bez patosu, taka zwyczajna, oparta na relacji fizycznej i sprowadzona do zdejmowania ubrań (jak w tekście „Majty”). Jest męskie pożądanie, ale zazwyczaj niespełnione; czy to z braku odwagi, czy przez barierę koteryjno-finansową między adoratorem a obiektem westchnień. Jest wreszcie zdrada, po której zostały tylko rozsznurowane buty, „słoik słonych wspomnień”, skręty palone z kolegami i znajoma propozycja: „wpadnij kiedyś poniszczyć się z nami”.
Nie zabrakło także refleksji o samym sobie, która w wydaniu Fisza jest – jak na tego autora przystało – niekonwencjonalna. „Polepiony” to przewrotna pochwała osobowości podzielonej, wywołującej ożywcze zakłopotanie, które nie pozwala na lenistwo i pogodzenie z samym sobą. Alternatywa to poskładanie – jak dziecko składa klocki Lego – a następnie zalegnięcie w fotelu z nogami założonymi na stole.
Swoisty radykalizm Fisza polega więc na umiejętności przenikliwej opowieści. W jego tekstach nie ma krzty zaangażowania, jest tylko obserwacja. Fragmenty, typu: „To ja jestem numer jeden, a nie Marcinkiewicz premier”, można by wyciąć bez jakiejkolwiek szkody dla ogólnego odbioru. Nie o to bowiem chodzi, że Fisz krytykuje IV RP czy Giertycha. I choć – na przykład w „Jesteście gotowi” – jest małym chuliganem z granatem w ustach, to jego siła polega na zręcznym opisie, nawet bez wyszydzenia. Ukazanie nieumiejętności werbalnych pasażerów miejskiej komunikacji czy opowieść o obyczajach Warszafki w jego wykonaniu znaczy więcej niż niejedna pogłębiona analiza. Zresztą sam autor nie twierdzi, że chodzić ma o coś więcej, bo „Nie czytam gazet, nie oglądam telewizji”.
W „Posłowiu”, będącym wyborem wyimków z kilku wywiadów, Fisz odmawia komentowania i interpretacji swoich tekstów, licząc tym samym na inteligencję i przenikliwość słuchaczy. Również i to podejście świadczy o swoistym radykalizmie Fisza. Rap wszak przestał obecnie być nadmiernie refleksyjną przestrzenią, a niewielkie dopływy treści wysokiej próby nie zawracają biegu rzeki banału i sloganu. Autor „Warszafki” staje więc w opozycji zarówno do głównego nurtu hip-hopowej kultury, jak i salonu, dla którego kultura owa jest nie dość elegancka. Dzięki temu jednak, jako radykalny poeta wnikliwie obserwujący i opisujący rzeczywistość, powraca on do korzeni tego stylu. W końcu rap to skrót od słów Radical Anarchists Poets. Pierwsze i ostatnie świetnie pasują do Fisza.
Bartosz (Fisz) Waglewski, „Warszawka płonie”
Biuro Literackie
Wrocław 2013
Fot. copyright Mateusz Nasternak Reebok Poland.