Od mniej więcej dekady jak grzyby po atomowym wybuchu wyrastają wytwórnie wydające wartościową muzykę, która wcześniej nie utrafiła w swój czas albo miejsce (więc nie została z uwagą wysłuchana). Dla przyzwoitości należałoby wymienić Awesome Tapes from Africa, Sahel Sounds czy Emotional Rescue. W Polsce de facto pionierem było Bôłt records (o którym pisałem na tych łamach), a kilka lat temu archiwizacyjne poletko zaczęło przeczesywać GAD Records.
Nie na miejscu byłoby mówienie jednak o oddechu konkurencji na karku bo pola zajmujące przez obie inicjatywy są oddzielone sporą miedzą (choć czasem nawadniane tymi samymi instytucjonalnymi kanałami czy opadami z podobnych chmur zakładów pracy artystycznej). GAD szpera w zasobach od późnych lat 60. do 80., choć czasem wyciągnie łapę ku ostatniej dekadzie XX wieku. Dużo światła rzucili na mniej znane zakątki twórczości takich kompozytorów jak Jerzy Milian, Andrzej Korzyński, Władysław Komendarek, ostatnio odkryli też inne oblicze Krzysztofa Komedy. Umieścili też na mapie mniej znane nazwy: Dżamble, Stalowy Bagaż, Mech, Jazz Q.
Album z utworami Zygmunta Górnego rozwija wątek, który jest niemal osnową katalogu GAD. Mamy tutaj wybór dokonań z prawie całego dorobku (szkoda, że nie udało się dotrzeć do intrygująco zapowiadającej się „Europejskiej nocy”). Większość stanowi współpraca z Wojciechem Wójcikiem („Okno”, 1981 „Karate po polsku”, 1982, „Prywatne śledztwo”, 1986, „Trójkąt bermudzki”, 1987, „Zabić na końcu”, 1990, „Trzy dni bez wyroku”, 1991), jest też „Pierścionek z orłem w koronie” (1992) Wajdy czy „Magiczne ognie” (1983) Janusza Kidawy. Jednak prawdziwy klejnotem jest zapomniana „Femina” Szulkina z 1990. Tradycja tytułowania poszczególnych fragmentów ścieżki dźwiękowej hasłowo i użytkowo zwalnia mnie tutaj z przyjemności dobierania przymiotników. Groteskowo kulejąca „Gimnastyka Stalina” prowadzi do „Ekstazy” (i to w dwóch rozmiarach), która z kolei skutkuje spokojniejszą „Wizją”, być może to w niej pojawia się „Kaleka” co rodzi „Niepokój”, jednak „Retrospekcja” pozostawia satysfakcjonujące poczucie dopełnienia.
Takie filmy dla uszu (by przegiąć termin Michela Chiona, którego „Audio-wizję” już tu polecałem można tworzyć sobie z każdego zestawu degustacyjnego. Albo parować np. dwa „Oczekiwania” dla różnych reżyserów. Albo słuchać od początku do końca, bo całość ułożono chronologicznie i analizować ogólną spoistość obrazującego i obrazowego stylu absolwenta poznańskiej PWSM oraz wyłuskiwać smakowita ziarna co jakiś czas znosząc plewy. Wtedy „Karate…” kopnie country-bluesową naleciałością „Harmonijki”, „Magiczne ognie” zabłysną dubowym „U bram piekieł”, „Sam…” zwiedzie nostalgią pośród swojskiego niepokoju. Gdy przebrniemy mieliznę, którą uformowały sąsiadujące „Prywatne śledztwo” i „Trójkąt bermudzki” to w nagrodę spotkamy „Feminę”. To nie kres montażu atrakcji bo „Zabić…” chce być, jak przystało na jutrzenkę transformacji, bardzo na czasie dlatego „Oczekiwanie” okazuje się zwrócone ku funkującemu coctail-jazzowi, chwilkami trochę z przegródki acid/lounge (syntezator, zresztą zwykle grający role drugoplanowe). „Trzy dni bez wyroku” to film sensacyjny i za taką można uznać jego ścieżkę dźwiękową, choćby na podstawie dwóch „Pościgów”, pierwszy to potykający się o swoje bity drobiazg, który nadrabia groźną pozą na zdekonstruowany grime (o takie clapy pojedynkowaliby się dzisiejsi reprezentanci tego gatunku), a drugi to zgrzebnie zgrabny hołd dla Herbiego Hancocka z lat 80.