Archiwum
04.07.2016

Festiwal festiwali

Piotr Dobrowolski
Teatr

Poznańska Malta nie jest już festiwalem teatralnym. Znów jednak może się stać świętem, które przywraca mieszkańcom Poznania ich miasto.
W 2010 roku, po dwudziestu latach istnienia, Międzynarodowy Festiwal Teatralny Malta zmienił nazwę na Malta Festival Poznań. Początkowo można było odnieść wrażenie, że to jedynie podsumowanie dokonujących się już od kilku lat przeobrażeń tego największego wydarzenia kulturalnego w Poznaniu. Tymczasem był to tylko kolejny etap jego postępującej – i ciągle nasilającej się – ewolucji. W programie nadal dominował teatr, ale festiwal nie opierał się już na widowiskach plenerowych; coraz rzadziej zawłaszczał przestrzenie publiczne w centrum miasta i ściągał tłumy widzów nad Jezioro Maltańskie. Chociaż usłyszeć można było głosy malkontentów, że Malta zamyka się przed publicznością, wystarczyło odrobinę się postarać, by – za niewielkie pieniądze, a często bez żadnych nakładów – uczestniczyć w jej wydarzeniach. Światowy format pojawiających się w Poznaniu artystów nadal był znakomitym wabikiem dla miłośników teatru z całej Polski. Lokalni widzowi zyskiwali zaś znakomitą okazję do poznania znaczących w świecie twórców teatralnych. Cały czas rozszerzał się też zakres prezentowanych dziedzin twórczości; do teatru dołączyła muzyka, taniec, performans, instalacje. W tym roku – co dość zaskakujące – na Malcie niemal nie pojawili się rozpoznawalni artyści spoza Polski. Zjechało niewielu krajowych krytyków, a i poznańska publiczność nie zawsze wiedziała, które punkty programu – poza wspaniałym: prostym, ale i wzruszającym spektaklem „Orchidee” Compagnii Pippo Delbono – traktować jako obowiązkowe.

W efekcie odniosłem wrażenie, którego sam się nie spodziewałem. W nowych realiach, różniących się znacznie od wolnościowej, hippisowskiej atmosfery lat 90., Malta znów zaczęła się jawić jako dostępny dla każdego festiwal równych szans. Na plenerowej scenie na placu Wolności pokazywano bardzo dobre (głównie komediowe), darmowe widowiska teatralne i koncerty, w różnych miejscach miasta prezentowali swoje najnowsze spektakle lokalni twórcy niezależni, a poznańskie teatry repertuarowe – premiery ostatniego sezonu. Plac w centrum miasta, zwykle bezludny, tętnił życiem przez całe dnie (i noce). I to nie tylko dlatego, że akurat coś się na nim działo, ale – co może być ważnym sygnałem dla włodarzy miasta – ponieważ ludzi zachęcała do tego funkcjonalna aranżacja przestrzeni. Poznaniacy nie potrzebują nowych ani starych pomników. Sami mogą stworzyć pomnik ku chwale życia – wystarczy kilka leżaków, poduch, drzewek w donicach i hamaków.

Przez wszystkie lata istnienia Malty jej organizatorzy nie rezygnowali z odkrywania nowych przestrzeni dla sztuki, między innymi wprowadzając ją na tereny zamykanych zakładów pracy, z których korzystano czasem tylko przez sezon lub dwa (budynek drukarni przy Rondzie Kaponiera, zajezdnia tramwajowa przy ulicy Gajowej), niekiedy dłużej (Stara Rzeźnia). Pomimo drobnych problemów (cieknące dachy, odrapane ściany), wysyłano tak ważny sygnał: kultura – choćby dzięki rewitalizacji przestrzeni odzyskiwanej dla ludzi – może się miastu opłacać. Nawet jeśli nie udało się żadnego ze wspomnianych miejsc pozyskać na stałe, praktyka Malty zdaje się zarażać świadomość części miejskich polityków i urzędników. Jak to zaowocuje w przyszłości? Czy zamiast przejęcia Starej Rzeźni doczekamy się poznańskiej wersji awiniońskiej La Fabrik’? W tym roku, idąc tropem miejskich aktywistów i squatterów, festiwal wkroczył na krótką chwilę do pustostanów w centrum: olbrzymiego gmachu dawnego szpitala przy Szkolnej czy Domu Książki przy Gwarnej. Ambicje organizatorów w wymiarze społecznym szczególnie wyraźnie zaznaczają się od czterech lat, kiedy zainicjowano działalność wspólnotowej platformy festiwalu. Generator Malta to szereg wydarzeń, spotkań, warsztatów i zabaw odbywających się w centrum miasta, ale także inspiracja do organizowania się mieszkańców różnych jego dzielnic wokół idei i praktyki ogrodów społecznych. To obszar działań długofalowych, których efekty nie zawsze widoczne są natychmiast. I chociaż nie wszystko się udaje, po czterech latach mam wrażenie, że idea działa i zaczyna przynosić owoce.

Nie sposób krótko opisać wszystkie źródła, które przez 26 lat istnienia Malty, jawiącej się dzisiaj jako najbardziej zmieniający się z polskich festiwali, doprowadziły ją tu, gdzie znajduje się dzisiaj. Dyrektor festiwalu, Michał Merczyński, razem z młodym zespołem współpracowników stara się podążać z duchem czasu. Często opierając się na współpracy z europejskimi instytucjami i własnej intuicji, wprowadza bezprecedensowe – w skali naszego kraju – rozwiązania. To zawsze wiąże się ze sporym ryzykiem, bo Malta wychowała już dwa pokolenia, a jej widzowie przyzwyczajali się do pewnych formuł. Stąd, nadal całkiem wyraźnie słyszalna, krytyka. Jej źródłem jest często niejednorodność festiwalowej oferty. W tym roku liczba warsztatów, koncertów, wystaw, spotkań z artystami i spektakli na pierwszy rzut oka obezwładniała, pozostawiając niezorientowanego widza w stanie zagubienia, z którego często nie potrafił wybrnąć. Czy możliwa jest zatem próba podsumowania zakończonej we wtorek 28 lipca 26. edycji festiwalu, który sprawiał wrażenie giganta, stojącego na kilku nogach?

Najważniejszą częścią Malty jest, z założenia, kuratorski Idiom, którego hasło, „Paradoks widza”, w tym roku realizowała holenderska artystka Lotte van den Berg. Kierowały nią aktualne pytania o polityczność patrzenia; zastanawiała się nad rolą świadka, który może stać się uczestnikiem obserwowanego wydarzenia; zwracała uwagę na interakcyjność i współudział w zdarzeniach artystycznych, ale także tych codziennych, życiowych, które – przy założeniu odpowiedniej ramy na poziomie świadomej percepcji – mogą wywoływać podobne efekty. Sama Lotte wspominała, że nie interesuje jej już klasyczny teatr. Ważniejsze są dla niej spotkania. A ponieważ te pomiędzy sceną i widownią ograniczają się dzisiaj często do pustych deklaracji, zdecydowała się skupić na samej publiczności. Kuratorka Idiomu to jedna z autorek projektu „Building Conversation”. Zachęca w nim grupki ludzi do uczestnictwa w rozmowach, opartych na istniejących w różnych kulturach schematach konwersacji. Trzy z nich, zaprezentowane w Poznaniu, bazowały na praktyce Maorysów, którzy wobec problemów dzielących ich społeczności doprowadzają do wyraźnej polaryzacji, by przejść do poszukiwania rozwiązań („Agonistyczna rozmowa”), na milczącym dialogu Inuitów („Rozmowa bez słów”) i przyjęciu perspektywy „bytów pozaludzkich”, którą praktykują australijscy Aborygeni („Parlament rzeczy”).

Rozmowy te, choć początkowo traktowane były przez uczestników Malty z pewnym dystansem, w praktyce były źródłem ciekawych doświadczeń. Przez zastosowanie prostych reguł, znosząc podział na obserwatorów i aktorów, prowokowały wzajemne interakcje. W rezultacie ciekawsze od tego, co robią inni, stawało się to, co robię ja wobec innych: jak kształtuję swój wizerunek, co robię, co mówię i dlaczego robię to tak, a nie inaczej. Czasem konstruktywna refleksja pojawiała się dopiero po wszystkim, kiedy uczestnicy rozmów wracali do codziennego życia. Jeśli udało się osiągnąć ten efekt – spełniany był podstawowy warunek sztuki, której materią (jak się okazuje) może być także relacja międzyludzka. Mam wrażenie, że van den Berg pokazała tak możliwość działania artystycznego przekraczającego granice relacji twórca–odbiorca. Po sztuce skupionej na obiekcie i zwrocie performatywnym, który w centrum zainteresowania twórców postawił zdarzenie o charakterze estetycznym, holenderska artystka otwiera się na relacje społeczne, traktując je jako specyficzne tworzywo swojej pracy.

Tegoroczna Malta pozostawiła część swoich weteranów z wrażeniem niedosytu. Teatralnych maniaków z całej Polski – z poczuciem niespełnienia. Wielu pozostałych – w stanie skołowacenia i dezorientacji. Dla mnie jednak te dwanaście dni było znowu festiwalowym świętem, podczas którego nic nie trzeba, a wszystko wolno. Gdzie nie tak istotne jest to, czy uda się zobaczyć gwiazdę festiwalu, bo w tym samym czasie ciekawsza może okazać się prowokująca do myślenia (i obserwowania reakcji przechodniów) instalacja na ulicy Półwiejskiej (Dries Verhoeven, fotograficzna relacja na stronie Malty), „Rozmowa bez słów” albo spektakl taneczny w Starym Browarze. Owszem, odczułem brak wielkiego teatru światowego. Ale w zamian miałem szansę uwierzyć w przyszłość – sztuki, której lekkość wcale nie oznacza rezygnacji z polityczności. A także przyszłość nas samych, kiedy przez półprzymknięte oczy spoglądałem na plac wypełniony młodą publicznością, poszukującą tam czegoś dla siebie. A to, w tych trudnych czasach, już całkiem wiele.

Malta Festival Poznań 2016
Poznań
17–28.06.2016

alt
Na zdj. Compagnia Pippo Delbono, „Orchidee” / fot. Klaudyna Schubert