Tytuł książki Macieja Geminga nawiązuje do aforyzmu, którego autorstwo przypisywano mniej lub bardziej słynnym postaciom. Do dziś nie wiadomo, kto jako pierwszy użył hasła „Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze” – Frank Zappa, Elvis Costello, a może dziennikarze „Detroit Free Press” albo „Time Barrier Express”. Wynik śledztwa prowadzonego w tej sprawie między innymi przez serwis Quote Investigator nie zmieni jednak faktu, że ów aforyzm daje się czytać przede wszystkim na dwa sposoby: albo jako ostrzeżenie przed nieuniknioną kompromitacją, albo jako przewrotną zachętę.
We wstępie do „Jak pisać o muzyce” opowiedziałem się za drugą wykładnią. „Tańczenie o architekturze” rozumiem jako doping do mieszania stylów i rejestrów, do inter- czy nawet transdyscyplinarności, bez której o krytyce muzycznej nie może być w ogóle mowy. Wydając zbiór wywiadów, Geming dowodzi w praktyce, że o muzyce nie tylko da się, ale nawet powinno się rozmawiać. Kompresując „tańczenie o architekturze” do kolokwialnego „o muzyce się nie gada”, idzie jeszcze o krok dalej i adresuje swoje dialogi z muzykami do „ludzi”. Większość rozmów toczy się przed albo po koncertach, przy stoliku w pubie czy klubie muzycznym.
Dopóki zostajemy przy tytule, dopóty wszystko gra. Potem następuje kilka ostrzegawczych sygnałów. Po pierwsze, ów opasły tom został w rezultacie akcji crowdfundingowej opublikowany nakładem Free Music Stop, który nie jest wydawnictwem, lecz blogiem Geminga. Po drugie, autorem przedmowy jest Grzegorz Piotrowski, o którego „Nasłuchach i namysłach” byłem zmuszony pisać na tyle brutalnie, że redakcja „Fragile” chyba usunęła w końcu tekst ze swojej strony. Dalej: w spisie rozmówców na dwudziestu kilku mężczyzn przypada jedna kobieta, która na muzykę ma w sumie niewiele czasu, bo kończy magisterkę z pedagogiki. A całość dedykowana jest „Żonie”.
Przyznaję, że zignorowałem te znaki. Od paru lat recenzuję krajowe książki o muzyce. Jeśli te lektury czegoś mnie nauczyły, to zobojętnienia. Anachroniczna metodologia i brak opieki redaktorskiej, choć nadal nawykowo je piętnuję, przestały mnie dziwić. W Polsce uważa się, że wywiad-rzeka albo biografia zespołu to książka o muzyce, a nie o muzykach. Sądzi się też, że skoro już „tańczymy o architekturze”, to pal licho redakcję, korektę, projekt okładki i tym podobne detale. Mniej więcej w połowie dotarło jednak do mnie, że czytam pozycję wyjątkową: nie tylko źle wydaną – to też – ale przede wszystkim smutną, by nie powiedzieć tragiczną. „O muzyce się nie gada” zmienia początkowe sarkanie i facepalmy w bezradność i zwątpienie.
Geming spija każde słowo z ust swoich idoli, co chwila doznając niebywałych epifanii. O charakterze tych olśnień najlepsze pojęcie daje jedno z pytań zadanych Gerry’emu Jablonskiemu: „O! I to jest kolejny wielki temat! Czyli dla ciebie gitara elektryczna i akustyczna to dwie różne historie?” (s. 139). Kurtyna. Przy okazji autor wysuwa propozycję kompletnie nowej, surrealistycznej interpunkcji. Potraktowany nią tekst zdaje się mścić, bo rzadko natrafia się na literówki tak złośliwe (choćby „bezowe struktury” na 18 albo „działo doskonałe, o którym każdy artysta marzy” na stronie 278), że wyskakują w obcojęzycznych wtrąceniach („bedroom worriorzy”) czy znanych nazwiskach (na samej tylko stronie 290 mamy „Stive’a Vaia” i „Steve’em Vaiem”, a kawałek wcześniej – na 283 – „Logana Rochardsona”). Nawet kursor miał chyba coś przeciwko, skoro tu i ówdzie nie udało się dociągnąć kursywy (Relax man, relax… na 96).
Wszystko to drobiazgi, naprawdę. Sedno w tym, że na partnerów dialogu Geming wybrał głównie osoby w wieku 50–60 lat, które instytucje kultury, urzędy miejskie, komisje i włodarzy mają na każde skinienie. Arogancja niektórych rozmówców nie mieści się w głowie. Rasizm czy seksizm, choć żenujące, nie są tu najgorsze. Można je właściwie uznać za niewinne anachronizmy w porównaniu z urojeniami wielkościowymi na taką skalę, że nikt nie byłby w stanie samodzielnie się ich nabawić. Niezamierzoną esencją książki jest przygnębiający obraz kraju, w którym publiczność oklaskuje cwaniactwo i pogardę wobec niej samej. Nie wyrzucajmy Geminga do kosza; to właśnie z jego książki, jak z żadnej innej, można dowiedzieć się, dlaczego Taco i Quebo zbierali od własnych fanów podziękowania i gratulacje po tym, jak ich wydymali.
Podam kilka przykładów:
Wojciech Waglewski o finansowaniu swojej twórczości (s. 13):
Jestem muzykiem, który powiedzmy, ma pomysł – a nasze płyty są, myślę sobie, bardzo eklektyczne – na, nie wiem, na płytę z chórkami. Lecę wtedy do Nowego Yorku, żeby kupić Rickenbackera, na którym Beatlesi nagrywali, dwunastostrunową gitarę i myślę sobie: to będzie fajne.
Józef Skrzek uświadamia sobie, kim jest (s. 25):
Dzisiaj na próbie znaczenie miało to, że ze mną ptaki śpiewały! I to jest cudowne – jeśli trzymam się na tym poziomie, że natura mnie kocha, to jest OK. […] Ptaki mnie słuchały, ja grałem razem z nimi, po prostu grałem z naturą.
Mikołaj Trzaska o źródłach weny (s. 86):
Gram, a potem wycinam, przetwarzam, modyfikuję, dodaję i potem to mi rośnie w ustach albo w brzuchu albo w dupie… O tak! W dupie, w dupie, w dupie (śmiech).
Piotr Narojczyk o swojej publiczności (s. 128):
Traktujesz ich jak dziwkę – muszą przyjąć to, na co ja mam dzisiaj ochotę, choć to oni płacą (śmiech). Jeśli jesteś w dobrym humorze i czujesz, że dostajesz dużo, to jesteś dla nich czułym kochankiem, patrzysz im głęboko w oczy i pozwalasz na więcej, ale jak czujesz, że oni są dla ciebie stalowi i źli, to zaczynasz im pokazywać kto tu rządzi i, że nie zawahasz się użyć pasa. Zresztą oni tego chcą! Chcą, żebym to ja ich posiadł.
Jerzy Mazzoll o graniu z własnymi autorytetami (s. 246):
To fajna zabawa! Bardzo się odmładzasz. Trochę tak jak z młodszą Żoną. Mała dygresja – zawsze obśmiewałem kolegów, którzy mieli nieco młodsze Żony. Ja nie miałem żadnej Żony, a kiedy już poznałem kobietę mojego życia, to młodszą i stałem się osobą, którą sam krytykowałem, a autokrytyka się rzadko zdarza artystom (śmiech).
Wojciech Waglewski o swojej nieobecności w zgniłej prasie (s. 293):
Przeciętny reżyser [dźwięku – FS] w Polsce ma na półce 4 płyty, które „Elle” poleca posłuchać w tym roku, czyli oczywiście Możdżer, Ania Jopek, Kayah i Pat Matheny (śmiech).
Jeszcze? Jest tego więcej. Co kilka, kilkanaście stron, a książka ma ich prawie trzysta (diabli wiedzą, czemu są numerowane cyframi rzymskimi). Na tym etapie czas powiedzieć jasno: wbrew własnym zamiarom Geming zebrał w jednym miejscu dowody na to, że artyści, którzy definiowali bądź nadal definiują polską scenę muzyki uważanej za eksperymentalną i szczególnie wartościową, to skorumpowane bagno. Bogowie yassu, herosi free improv, polska szkoła bluesa to hipokryci, imbecyle, bogacze. Geming jest tutaj tylko ofiarą fatalnego zauroczenia. Szkoda, że nie jedyną.
Na Krytyce Holistycznej ukazały się niedawno dwa obszerne posty poświęconej tej sprawie. Wahając się między pastiszem, felietonem i manifestem, autor fanpejdża uderzył głównie w Korteza i Voo Voo. Nie będę tutaj streszczał tych tekstów, ograniczę się tylko do fragmentu, który Krytyka kieruje wprost do Waglewskiego seniora i „jego duchowych kolegów”, ganiąc ich za bezrefleksyjne podpięcie się pod performans Nadii Vadori-Gauthier albo, mówiąc wprost, jego kradzież: „To nie jest wasza rewolucja. Wy nie chcecie żadnej rewolucji. Jesteście fanami status quo, ex aequo na 1 miejscu stawiacie (swój) święty spokój i (pustofrazesową) wolność”.
Wartość postów, o których wyżej wspominam, polega na tym, że Waglewskiego czy Korteza przedstawiają jako artystów cynicznie pasożytujących na kompleksach Polaków: na dezorientacji w kwestii wzorców kobiecości i męskości, na – typowo postkolonialnej – skłonności do marazmu i depresji, na wieloletnim kulturalnym wykluczeniu. Utożsamiając nową suwerenność Polski ze zmianą wyobraźni politycznej, Jarosław Kuisz mógł pisać – zamiast o symbolach czysto politycznego zacofania – o problemach polskiego rynku muzycznego, których beneficjentami pomimo upływu dekad pozostają byli yassowcy, Mózgowcy, bluesmani rozdarci między typowo szowinistycznym wychowaniem a koniunkturą na lewactwo.
Krytyka Holistyczna mocno akcentuje fakt, że słuchanie, a jeszcze bardziej granie muzyki, nigdy nie jest niewinne, że jest zanurzone w mechanizmach politycznych, które prześlepiamy, bo zbytnio do nich przywykliśmy, co nie zmienia faktu, że gniją one w nas i fermentują. Mówimy o „muzie”, „muzyczce”, o rozrywce i wolności twórczej, ale jakkolwiek mocno chcielibyśmy się za pomocą tych słów (i samej muzyki) zdystansować, żyjemy w kraju, gdzie niesłabnącą popularnością cieszy się „Męskie granie”, a jego reprezentanci są na co dzień uznawani za obyczajowe autorytety. Świetnie wyraził to Krzysiek Kwiatkowski i jeśli przywołuję to wszystko, nawet jeśli „przecież wiadomo”, to dlatego, że jeszcze za mało się o tym mówi, a konsensus jest udziałem stosunkowo niewielkiej grupy osób (stawiam, że nie przeważyłaby frekwencji na choćby jednym występie w ramach „Męskiego grania”, choćby na wykonie „Kobiety nam wybaczą”).
Na koniec zostawiłem sobie rzecz, która wstrząsnęła mną jak Dostojewski w gimnazjum. Monumentalna rozprawa Klausa Theweleita „Męskie fantazje” tropi objawy faszyzmu w codziennej kulturze powojennych Niemiec i nie tylko. Theweleit bada pod tym kątem także sam siebie, dochodząc do wniosku, że pomimo sprzeciwu wobec opisywanej postawy, nie jest od niej wolny. Faszyzm – rozumiany nie tyle historycznie, ile jako zjawisko obyczajowe, które obrazuje fotografia belfra z satysfakcją targającego ucznia za ucho – jest w każdym z nas bez względu na płeć, wyznanie i przeróżne orientacje.
Istnieje w nas jako smutna możliwość i od czasu do czasu pozwalamy mu przejąć stery, podejmować decyzje, z których nie będzie można się wykręcić, a co najwyżej wypierać ich skutki. Jako pierwszy argument w tej trudnej lekturze Theweleit przywołuje korespondencję wymienianą przez faszystów – tych „prawdziwych”, dosłownie rozumianych. Jego uwagę przykuwa stosunek do kobiet. Otóż faszyści nigdy nie przywołują w listach imion swoich córek, żon, matek, posługując się wyłącznie tymi właśnie określeniami ról społecznych pisanymi wielką literą: Córki, Żony, Matki i tak dalej. To uprzedmiotowienie przez idealizację – odebranie wszystkiego poza funkcją. To już nie żywe istoty, lecz meble, narzędzia; nie jednostki, lecz kategorie.
W kilku miejscach książki Geminga tak właśnie mówi się o kobietach. W wypowiedziach muzyków pojawiają się Żony, zawsze wielką literą, zawsze pomocne i pełne poświęcenia (opiekują się na przykład mężczyznami w depresji i bywają na koncertach, których – jak sugerują bohaterowie książki – nie są w stanie zrozumieć, podobnie jak etosu swoich partnerów). Na stronie tytułowej „O muzyce się nie gada” widnieje dedykacja – „Żonie”.
Maciej Geming, „O muzyce się nie gada”
Free Music Stop
Poznań 2018