Powieść zaczyna się od spotkania. Pamiętacie taką scenę na samym początku „Tego obcego” Ireny Jurgielewiczowej – albo i nie pamiętacie, ja nie pamiętałam, większość z nas w V czy VI klasie, kiedy „Tego obcego” się czytało, była takim niedojrzałym Julkiem – dziewczyna i chłopak, ale bez hecy, pełna skrępowania pierwsza rozmowa, on leży pod krzakiem ze zranioną nogą zawiniętą w gałgan i właśnie się obudził, a ona chce mu pomóc, ale także wykazać się zaradnością, więc gotuje mu wodę z miętą na cegłach. Podobnie wygląda początek „Fanfika” Natalii Osińskiej: pojawia się tajemniczy chłopak znikąd, samodzielny i zaradny, chyba że chodzi o wbijanie gwoździ i przykręcanie regałów, te musi wbijać i przykręcać „ona”, smutny dzieciak wychowywany przez konserwatywną ciotkę i nieobecnego duchem, zapracowanego ojca (to też znamy z „Tego obcego”, ciotka i ojciec dzielą między siebie różne cechy/funkcje doktora Zalewskiego, ojca nieśmiałej i melancholijnej Uli). Trochę się prosi, aby napisać w tym miejscu coś w rodzaju „ale potem wszystko idzie w zupełnie innym kierunku”, tylko że właśnie nie – Osińska na dobre wchodzi w buty współczesnej Jurgielewiczowej i to jest w tej książce wspaniałe. „Fanfik” jest poważną, gęstą od niuansów powieścią psychologiczną dla młodzieży i o młodzieży, powieścią, której wiara we wrażliwość nastoletniej czytelniczki lub czytelnika wydaje się zupełnie z innej epoki. Ma się wrażenie, jakby autorka formalnie zahibernowała się w latach 60. Polski Ludowej albo udała na wycieczkę wehikułem czasu. Zaczęłam od Jurgielewiczowej także dlatego, że tak jak „Ten obcy” wydaje się wiele tracić jako przedwczesna lektura szkolna, tak „Fanfik” ma duże szanse zostać zakwalifikowany jako „powieść o dziewczynce na prochach i sieci”, coś w duchu „Sali samobójców” Jana Komasy. Byłoby szkoda – chociażby dlatego, że nie jest to ani powieść o sieci, ani o prochach, ani nawet o dziewczynce. W ogóle zalecałabym nie czytać opisu na tylnej okładce książki, gdyż trafia kulą w płot i właściwie wprowadza w błąd.
Z kolei chwytliwy tytuł „Fanfika” jest zarówno bardzo celny, jak i bardzo podstępny. Kieruje uwagę na rolę internetu – to zawsze dobry pretekst, by zadać autorce pytanie: „co to właściwie ten fanfik”, wchodząc do bajora netowej nomenklatury, która niekoniecznie mówi nam cokolwiek ciekawego o samej książce. Fanfik to po prostu spisana fantazja o lubianych (lub nie) postaciach z książek czy telewizji: każdy to kiedyś robił, tylko nie każdy przeniósł na papier, nie mówiąc o udostępnieniu w sieci. To może być na przykłąd fantazja o tym, że Kali i Mea posyłają Stasia Tarkowskiego w diabły i walczą z angielskim najeźdźcą, a przy okazji mają płomienny romans. Główny bohater „Fanfika” pisze takie rzeczy o musicalowych „Nędznikach” i komiksach Marvela, ale nie w tym rzecz. To pisanie równie dobrze mogłaby zastąpić inna praktyka wyrażająca, po pierwsze, bujną wyobraźnię, a po drugie – ukryte tęsknoty chłopca. „Fanfik” nie jest o fanfikach – „Fanfik” jest fanfikiem samym w sobie. Jest fantazją o staroświeckiej powieści dla młodzieży, tyle że o doświadczeniach, które dotychczas nie mogły zostać wypowiedziane wprost. Okładka książki wprost odsyła do „Jeżycjady”, może być wręcz z „Jeżycjady” kpiną (prochy!). Imię smutnego dzieciaka, który jako tako umie przykręcać regały – Tośka – też jest znaczące. I to jest właśnie ten „fanfik”. Musierowicz, Ożogowska i queer. Fanfik jako obyczajowy, polityczny, literacki manifest.
I tu następuje pewna trudność, gdyż bardzo, bardzo nie chciałabym psuć czytelniczkom przyjemności lektury, przyjemności, która w dużej mierze bierze się z kolejnych zaskoczeń w odkrywaniu tożsamości dwojga głównych bohaterów. (Jest też pewna niespodzianka z konserwatywną ciotką w roli głównej – ciotka skądinąd ma na imię Idalia, jak nie kochać ciotki Idalii? W dodatku ciotka Idalia ma salon kosmetyczny. Nie mając od wielu lat i bodajże od „Pulpecji” bezpośredniego kontaktu z „Jeżycjadą”, wysłałam do przyjaciółki-musierowiczolożki SMS-a z zapytaniem, czy na Roosevelta 5 jest już dziś do pomyślenia pozytywna postać związana z przemysłem kosmetycznym. Odpisała, cytuję: „Nie, bo jedyna łacina, jaką takie osoby znają, to ta w nazwach substancji w kosmetykach, ewentualnie za młodu podwórkowa. Plus noszą albo nadają dzieciom imiona, które w połączeniu z nazwiskiem tworzą pretensjonalne duety, takie jak np. Arleta Kopiec, Esmeralda Kopiec. Nie to, co Laura Pyziak, Róża Pyziak czy Nora Górska [dziewczęta z rodu Borejków]. Jakby zamiast Esmeralda dziecko miało na imię Kreta, to byłoby lepiej. Kopiec Kreta niosłaby tradycję antycznej Grecji i ciepło domowego ogniska pachnącego domowym, a nie kupnym, ciastem”. Przepraszam za dygresję, ale teraz czytelniczki na pewno rozumieją, o co chodzi z tym całym fanfikiem).
Ale miało być o zaskoczeniach, więc śpieszę z wyjaśnieniami: nie tylko o samą przyjemność tu chodzi. Sama powieść jest o niespodziankach, jakie fundują bohaterowie nie tylko sobie nawzajem, ale i sobie samym. Jak zauważył mój współczytelnik W., „Fanfik” fantastycznie ukazuje pierwszeństwo praktyki nad narracją. Myśl jest grzmotem, ale to ruch ciała jest światłem. Najpierw coś się dzieje, a potem zostaje zwerbalizowane. Ciało wie pierwsze, a instynkt płata figle.
Bohaterowie „Fanfika” najpierw robią, a dopiero potem próbują sklecić wokół swojego doświadczenia jakieś słowa, a i to nie zawsze. Trzecioosobowa narracja w większości podąża za myślą urwisa Tośka, ale jest bardzo precyzyjnie selektywna – jak w świetnej scenie z prezentem urodzinowym, kiedy Tosiek wyciąga bardzo znaczący podarek dla Leona, chłopca znikąd, i dopiero z ich rozmowy o rzeczonym podarku dowiadujemy się o pewnym głęboko ukrytym pragnieniu Leona („– Co jeszcze o mnie wiesz? – Prawie nic. – Więcej niż ktokolwiek inny”). Książka stanowi niemalże katalog rozmaitych tożsamościowych praktyk – od różnych taktyk przeżycia w liceum począwszy, przez język, po pisanie, teatr i taniec. Bohaterowie podglądają swoje gesty, jak w scenie z podarkiem, kiedy Leon w końcu zaczyna się gibać do piosenek w radiu: schodzi z niego napięcie, śpiewa z Freddiem Mercurym. (Co śpiewa? „You’re My Best Friend”? „Seaside Rendezvous”? W końcu posyła przyjacielowi „filuterne spojrzenia”! „Good Old-Fashioned Lover Boy”? A może, zupełnie innym kluczem: „Under Pressure”?) Odnajdywanie się w nowych rolach odbywa się poprzez szkolny teatr – świąteczne apele jako karnawał, ale także konflikty i pokaz sił na korytarzach. Tosiek jest zadziorny, emancypuje się poprzez błazenadę, umie też od niechcenia skraść całe show przyjacielowi. Leon jest tym poważnym – Zenkiem śpiewającym Queen. Każdy z nich odważny jest na swój sposób: Tosiek jest tym, który się konfrontuje, często w formie pajacowania, Leon walczy o siebie poprzez ucieczkę i milczenie. Obie te postawy zostają w „Fanfiku” potraktowane równie empatycznie – chociaż portret Tośka jako nastolatka, najbardziej drażniącego stworzonka pod słońcem, jest bardzo przekonujący. Ale właśnie – jest to powieść o empatii, o udanej próbie porozumienia, powieść niestereotypowo optymistyczna, która nie ucieka od bólu.
Ta chłopięca psychodrama podana zostaje krystalicznie jasnym językiem – jeszcze raz przywołam więc Jurgielewiczową. Pewien brak poczucia humoru drażnił mnie z początku, zresztą przyznam, że podchodziłam do książki jak do jeża, podejrzliwa wobec „modnego” (wcale nie) tematu i wydawniczych zajawek. „No, Snopkiewicz to nie jest”, mruczałam w duchu, nie tylko z niedostatku dowcipów, ale i pozytywnych obrazów kobiecości czy dziewczęcości. Na to chyba warto zwrócić ze smutkiem uwagę: Leon tańczy do Queen, Tosiek słucha maniakalnie musicali (wg stereotypu „dla dziewczyn”), ale otaczająca ich dziewczęcość pozostaje dość schematyczna, nieciekawa i nawet narracja prowadzona z punktu widzenia Tośka nie wydaje się dostatecznie to usprawiedliwiać. Na szczęście im dalej, tym lepiej, ale i tak miałam wrażenie pewnego braku. Może w następnej książce Natalia Osińska napisze o dziewczyńskości więcej i lepiej? Po „Fanfiku” mam na to cichą nadzieję.
Natalia Osińska, „Fanfik”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2016