Protesty wojowniczych katolików i narodowców, a także przeciwstawiona im mobilizacja w obronie prawa i wolności zdominowały tegoroczną Maltę. Czy skandal może być konstruktywny? Czy służył festiwalowi inaczej, niż dominując nad refleksją o nieprzekonującym programie tegorocznej edycji idiomu?
Hasło „Ameryka Łacińska: Mieszańcy” dawało nadzieje na interesujący przebieg Malty, choć kryterium geograficzne rzadko sprawdza się w produkcji festiwali, jeśli nie są popularnym przeglądem zjawisk reprezentatywnych dla danego obszaru. Mimo to festiwalowych widzów kusiła zapowiadana prezentacja sztuki pochodzącej zza Atlantyku – egzotycznej, w większości nieznanej i raczej nieprzewidywalnej. Smaczku dodawała prospołeczna orientacja organizatorów, kontekst rozgrywanych w Brazylii mistrzostw świata w piłce nożnej i osoba kuratora. Polityczne zaangażowanie i anarchistyczny charakter twórczości Rodrigo Garcíi pozwalały się spodziewać bezkompromisowych wyborów repertuarowych. Malta, zręcznie omijając związki z klasyczną fiestą, sambą czy mariachi, skłaniała do porzucenia stereotypowego obrazu kultury południowoamerykańskiej. Prezentowała za to subiektywny, kuratorski wybór alternatywnej twórczości z Argentyny, Meksyku, Kolumbii i Brazylii, w której najważniejsza była zwykle siła oddziaływania.
Wszyscy już wiemy, że bilet na „Golgotę Picnic” dołączyć można do kolekcji zawiedzionych maltańskich nadziei, zapoczątkowanej przed rokiem odwołanym koncertem Atoms for Peace. Projekcje zapisu filmowego spektaklu, którymi wielu organizatorów kultury w całej Polsce dołączało do aktywnego protestu przeciw dyktaturze wojowniczych katolików, nie mogły zastąpić sensorycznej pełni wrażeń teatralnych. Zestawienie ich z prezentacją „Króla Leara” w reżyserii Argentyńczyka Emilio Garcíi Wehbiego według tekstu Rodrigo Garcíi, pozwala częściowo wyobrażać sobie sfery oddziaływania autorskiego spektaklu kuratora. „Lear” łączył kilka poetyk teatralnych. Na scenę wprowadzony został narrator krótko objaśniający sceny, odbył się koncert rockowy w kostiumach wzorowanych na Pussy Riot, a wszystkiemu przyglądał się sympatyczny labrador, będący wcieleniem „performera doskonałego”. W tle skandowanych aktorskich monologów grupa kucharzy przygotowywała ucztę, którą zapowiadały roznoszące się po sali zapachy drażniące powonienie widzów. Nieznośne stały się one dopiero w kulminacyjnym momencie spektaklu, kiedy wszystkie potrawy, napoje, owoce i warzywa posłużyły aktorom jako broń w improwizowanej walce. „Lear” prezentował ciekawą, choć bardzo uproszczoną wizję świata rządzonego przez chciwość. Silnie oddziaływał na wszystkie zmysły widzów i służył manifestacji przeciwko materializmowi. Dramaturgii nie oddawały luźno połączone trawestacje scen z różnych sztuk Szekspira. Nieporządne stylistycznie tłumaczenie (choć dramat Garcíi został wydany w Polsce przed trzema laty) nie pozwoliło widzom na ocenę literackiej jakości tekstu.
Inny spektakl idiomu, „Discurso de un hombre detente” (Rozprawa na temat poczciwego człowieka) kolumbijskiego Mapa Teatro, mówił o najnowszej historii Kolumbii. W spektakularnej scenografii, gdzie rododendrony grały krzewy koki, żywy plan przeplatał się z projekcjami wideo. Bohaterem tej opowieści był Pablo Escobar; jej autorzy, wprowadzając perspektywę społeczno-polityczną, odważnie proponowali powrót do dyskusji na temat handlu kokainą i społecznych konsekwencji korzystania z zasobów naturalnych Kolumbii. Kolejny spektakl, a raczej instalację/performans idiomu, stworzyło dwudziestu statystów w ponurym wnętrzu Starej Rzeźni. „Under de si” Luisa Garaya i Diego Bianchiego prezentował odhumanizowaną, konsumpcyjną, zmieniającą człowieka w towar wizję świata przepełnionego śmieciami. Obrazy: nagi mężczyzna opalający się pod ultrafioletową lampą, modelki prowokacyjnie przechadzające się pomiędzy publicznością, prężący mięśnie kulturysta, grupka głodomorów śliniących się na widok topiącej się góry lodów waniliowych czy androgyniczna postać w lycrowym kombinezonie to tylko niektóre z obrazów, które prezentowane były podczas tego zdarzenia. Pozostałe trudno opisać w paru słowach.
Po prezentacjach wybranych przez kuratora spektakli z Ameryki Łacińskiej wiadomo, że tworzony jest tam ciekawy, momentami nawet porywający, choć przede wszystkim naturalny i spontaniczny, nie tylko profesjonalny teatr. Zobaczyliśmy interesujące, ale – z perspektywy europejskiej – nie nowatorskie spektakle. „Czarni ludzie” w „De repente fica tudo preto de gente”, Tania Solomonoff i jej drewno w „Maderze” czy Florencia Vecino, tańcząca choreografię Garaya to kolejne zdarzenia idiomu, które sprawiły, że jako całość nie prezentował się najgorzej. Na tym tle ważną częścią festiwalu, rzadko docenianą przez miejscowych, były pokazy spektakli poznańskich teatrów dramatycznych i niezależnych. Usta Usta, Orbis Tertius, Laura Leish, Jan Kochanowski i Leszek Badyl na Scenie Roboczej, „Dziady” Rychcika w Nowym i „Dr@cula” w Polskim to produkcje, które warto było zobaczyć. Podobnie – gości na otwartej scenie Placu Wolności – Agnieszkę Przepiórską w „Tato nie wraca” czy bydgoski „Zachem”, a zwłaszcza taniec, zwykle pozostający na marginesie festiwalu. Stary Browar godnie, choć bez pychy i fajerwerków, zainicjował drugą dekadę działalności programu Nowy Taniec, otwierającego scenę zarówno przed młodymi, jak i doświadczonymi performerami. Dzięki ich różnorodnym występom, nie zawsze zgodnym z tym, czego spodziewamy się po etykietce „taniec”, dostrzec można znaczenie mecenatu w sztuce. Dodatkowo świeżość, posiadana technika (z jej wykorzystaniem albo rezygnacją) i świadomość przestrzeni sprawiały, że jakość artystyczna Nowego Tańca znów pozytywnie wyróżniła tę część programu pośród całości festiwalowej oferty.
A jednak najważniejsze wydarzenie tegorocznej Malty rozegrało się poza planowaną częścią festiwalu. Po odwołaniu spektaklu Garcíi rocznicowa dyskusja na temat ostatniego ćwierćwiecza polskiej historii płynnie przeszła w dialog na temat możliwych zagrożeń wolności. Po całym kraju rozlała się fala sporów, artykułów i spotkań. Centralnym punktem tej wymiany była piątkowa (27.06.) debata w Generatorze Malta. Prowadził ją Jacek Żakowski, a uczestniczyli dyrektor festiwalu, reżyser „Golgoty” i zaproszeni przedstawiciele świata kultury i sztuki. Włączył się też prezydent miasta. Debata zmieniła się w otwarte forum dyskusyjne, któremu towarzyszyło publiczne odczytanie tekstu sztuki Garcíi, połączone z próbą zagłuszenia go przez grupę modlących się i hałasujących osób, które egzorcyzmowały swoich oponentów. A jednak w piątkowe popołudnie udało się powiedzieć chyba wszystko, co powiedzieć należało (dźwiękowy zapis całości dyskusji dostępny jest online). Całość afery przypomina, że nie można pozostawać biernym wobec prób przejęcia władzy przez tłum, zwłaszcza jeśli inspiruje go nietolerancja motywowana religią.
Skandal stanie się z pewnością jedną z figur tegorocznej Malty. Ale reprezentuje ją także koncert finałowy. Związki pojawiających się gwiazd z linią repertuarową festiwalu są zwykle wątpliwe, albo żadne, jak relacja Damona Albarna do Ameryki Łacińskiej. Repertuar z nowej, firmowanej przez niego płyty inspirowany jest osobistymi wspomnieniami londyńczyka, niosąc ładunek liryczny i autorefleksyjny. Mimo sławy frontmana Blur, tym razem jego sceniczna dominacja zaskakująco osłabiała dynamikę pozostałych muzyków, co szczególnie bolało wobec jego słabej dyspozycji wokalnej. W rezultacie nawet mocne, rockowe otwarcia poszczególnych utworów sprowadzane były szybko do popowej powtarzalności prostych motywów, co w naszych czasach nie może satysfakcjonować wszystkich. Wątpliwości rozwiały się dopiero przy pierwszych bisach. Publiczność porwały już pierwsze akordy „Clinta Eastwooda” (wyjątkowo klasyk Gorillaz) i najmocniejsze utwory „Everyday Robots”: „Mr Tembo” i „Heavy Seas of Love”; zestaw, dzięki któremu Damonowi udało się przełamać wrażenie, że jego najlepsze lata już minęły.
Czy jest szansa, że uda się to także Malcie? Czy stawać się będzie jedynie podstarzałym fenomenem przeszłości, który cieszy, tylko korzystając ze sprawdzonych wzorów? Czy będzie się izolować, stwarzając pozory obecności w mieście, ale nie wpływając na jego klimat? A może wykorzysta siłę osób gotowych dziś skutecznie bronić wolności? Rozwlekła, trzytygodniowa formuła nie sprawdziła się. Czas na powrót do idei festiwalu jako intensywnego, pełnego wrażeń święta. Próba stworzenia atrakcji adresowanych do różnych środowisk jest dobra – pora na skuteczność, bo – es hora de una revolución! – czas na rewolucję.
Na zdj.: czytanie „Golgota Picnic”, fot. Marcin Oliva Soto