Archiwum
21.01.2014

W tytule tekstu nagrodzonego w zeszłorocznej edycji konkursu dramaturgicznego Metafory Rzeczywistości (pierwsze nagroda ex aequo z „Kwaśnym mlekiem” Maliny Prześlugi) wykorzystany został fragment dziecięcej wyliczanki. Każda z trzech przypominających wieczne dziewczynki bohaterek posługuje się nią, wracając wspomnieniami do przykrych doświadczeń z dzieciństwa. Każda miała kiedyś pecha, każdą obciążył los, bo wszystkim przydarzył się niegdyś lubieżny „wujaszek” albo „cioteczka”. Przeoczenie, zaniedbanie, a może planowana ślepota rodziców uczyniły z nich ofiary molestowania. W rezultacie pojawiły się traumy, z którymi – pozostawione same sobie – muszą się borykać przez całe życie. Nie dotyczy ich praktyka zapomnienia przez wyparcie. Ich przykrych doświadczeń nie da się już zamieść pod dywan, skąd wyłaniałyby się czasem jako upiory przeszłości, bo pozostają one jawne. Dziewczyny, niczym niepodlegająca żadnym regułom i konwencjonalnym metodom terapii grupa wsparcia, wskrzeszają złe wspomnienia, porównują się do innych ofiar, bawią w sąd nad winnymi i planują sposoby wymierzenia im kary.

Jak twierdzą sceniczne postacie, zwracając się wprost do publiczności, co trzeci mieszkaniec naszego kraju doświadczył w dzieciństwie jakiejś z form molestowania. Wyliczają więc, wskazując na osoby w pierwszych rzędach: „Raz, dwa trzy – wychodzisz Ty. Trzy, dwa, jeden…”. Na kogo wypadnie… spodziewać się może trudnego pytania: „Obmacywał cię wujek jak miałaś 5 lat? A może ciocia? A może starszy brat, a może starsza siostra? A może tatuś, a może mamusia?”. Zdecydowane w tonie, zaczepne rzucanie tych zdań tłumaczyć można gwałtowną próbą przełamania praktyki samooskarżania się ofiar. A przecież, jak zdają się sugerować realizatorzy, zamiast wstydliwego milczenia mogłyby one głośno mówić o swojej przeszłości. Propozycja Joanny Grabowieckiej, reżyserki spektaklu, aby teatralną publiczność prowokować do wyznań, wydaje się jedynie wytrychem, który wywołać ma wrażenia opresji. Z pewnością nie służy to wprowadzeniu – uwaga! modne słowo! – elementu performatywnego. Poza wyjątkowymi przypadkami trudno mi uwierzyć, żeby publiczność zechciała włączać się w tę scenę.

Incydentalne przełamywanie bariery pomiędzy przestrzenią gry a widownią może zdezorientować każdego. Zwłaszcza gdy tocząca się akcja nie jest inicjowana przez naszą obecność, tylko przez pojawienie się Kate (znakomicie oszczędna w środkach Barbara Krasińska), która po latach przybyła ze Stanów z wiadomością, że Big Zbig, wspominany jako jeden ze zwyrodnialców, nie żyje. Po chwili aktorka, niema i unieruchomiona na krześle przez pozostałą część spektaklu i marnująca tak swój talent, stanie się bierną obserwatorką odgrywanych przed nią (i nami) fantazji o zemście oraz praktyk radzenia sobie z problemami.

Czy trauma może dodawać komukolwiek siły? Chociaż bohaterki spektaklu wybrały zamknięcie we własnym świecie, rzadko opuszczając przestrzeń małego mieszkania i izolując się przed przybyszami z zewnątrz, żadna z nich nigdy nie ujawnia słabości. Joanna Grabowiecka, choć rzadko daje sygnały swojej obecności, trafną decyzją wystylizowała je na postacie, których rodowód wywieść można z kina akcji. Spektakl inicjuje scena, w której – przy głośnej muzyce („Give it to me Baby” grupy The Offspring) – każda prezentuje się niczym małoletnie bohaterki anime albo niedojrzałe wersje któregoś z aniołków Charliego. Lala (Marzena Wieczorek) wydaje się najbardziej dynamiczna z całej trójki. Kipi w niej gniew, miota złe spojrzenia spod zmarszczonych brwi i dosadnie wyraża swoje myśli. Alicja ma dużo wyzywającego wdzięku, który skwapliwie wykorzystuje. Wydaje się jednak najmniej wyrazista spośród dziewcząt znajdujących na deskach Malarni. Grająca ją Anna Sandowicz – niestety nie pierwszy już raz na poznańskiej scenie – poza wrodzonym wdziękiem niewiele wnosi do swojej kreacji. Trzymając w ręku plastykową zabawkę, którą nazywa swoim synem, wspomina egzotycznych partnerów, tworząc prywatną kolekcję ekstremalnych doświadczeń seksualnych, których dowodzi ciążowy brzuch. Marysia (Marcela Stańko), choć pozornie najgrzeczniejsza, budzi największy niepokój. Nie zwiedzie nas słodka twarz o pustych oczach, białe podkolanówki i krótka spódniczka. Marysi bliżej do bohaterek japońskich horrorów niż grzecznych uczennic.

Teksty śpiewanych w oryginale piosenek Madonny („Like a Virgin”) i Prince’a („The most beautiful girls in the world”) w kontekście całościowej wymowy spektaklu brzmią jak oskarżenie całej popkultury. Mścicielki mówią i fantazjują o działaniu w imieniu wszystkich skrzywdzonych dziewczynek. Nawiązują do Lolity z książki Nabokova; pierwowzoru Alicji, którą fascynować się miał Lewis Carroll; Beatrycze, która miała dziesięć lat, gdy „oszalał dla niej Dante”; dziewczynek z wyspy Pitcairn (opisanej niedawno w książce Macieja Wasielewskiego); córki Josefa Frietzla, Natashy Kampusch… Poznański spektakl ze względu na podobny temat i próbę nowatorskiego obrazowania go, wydaje się wątłym cieniem „Podróży zimowej” Elfriede Jelinek, wystawionej w zeszłym roku przez Maję Kleczewską w Teatrze Polskim w Bydgoszczy (koprodukcja z Teatrem Powszechnym w Łodzi). To dwie próby przełamania utartego stylu obrazowania pedofilii, który znany jest polskiemu teatrowi od kilkunastu lat. W Poznaniu udało się to jednak tylko na poziomie sposobu prezentowania sytuacji (znakomite nawiązanie do obrazów Balthusa, ale i nieuzasadnione wykorzystanie kamery wideo i projekcji). Nie zawsze jednak na poziomie języka, na którym pojawiają się klisze znane z reportaży społecznych i dziennikarskich relacji dotyczących wykorzystywania nieletnich. I o ile interesująca jest gra w przyjmowanie różnych ról, którą podejmują dziewczyny, o tyle wypowiadane przez nie kwestie osób znajdujących się w bezpośredniej orbicie traumy, których role przyjmują – na przykład matki – to stereotypowe sposoby relatywizacji zaniedbań, usprawiedliwiania się winnych i oskarżeń kierowanych do ofiary. Osłabiają one w ten sposób formułowane przez nią zarzuty.

Nie wiem, czy poważne, motywowane interesem ofiar i zaangażowane społecznie podejście do tematu pedofilii daje szansę uniknięcia schematów, ale spektaklowi posłużyłoby z pewnością odejście od zbytniego zaangażowania. Tymczasem teksty podobne do tych z „Ene due rike fake” słyszałem na teatralnej widowni już zbyt wiele razy, żeby nie straciły one mocy oddziaływania. Nie to jednak, a niewykorzystaną w pełni szansę na przełamanie dosłowności całej scenicznej prezentacji uważam za największy problem. Lala, Alicja i Marysia jawią się na początku poznańskiego przedstawienia jako nierealne postacie, zamknięte w surrealistycznym świecie. Mówią o sobie jako o dziewczynkach mieszkających w studni, udają kury i żywią się gołębiami. Wobec wspominanej przez nie traumy miałem nadzieję na pogłębianie metaforyczności opowieści i – jak u Kleczewskiej – ucieczkę poza realne odniesienia. Poznański spektakl zmierzał jednak w przeciwnym kierunku.

Teatr Polski w Poznaniu
Marzena Matuszak, „Ene due rike fake”
reżyseria:  Joanna Grabowiecka
stylizacja i kostiumy: Izabela Świrkowska
prapremiera: 29.12.2013

alt
fot. Monika Lisiecka