Archiwum
10.09.2018

Dziwniejsza historia

Remigiusz Ryziński
Literatura

Prezentujemy fragment książki Remigiusza Ryzińskiego „Dziwniejsza historia”, która ukaże się 19 września w serii Reportaż Wydawnictwa Czarne

Nad Niemnem

Wszystko układało się od słońca.

W czasie wakacji ojciec Huberta zawsze czas znalazł i przyjeżdżał do Orłowa czy Druskiennik na kilka dni do rodziny. Chodziło się na plażę. Zabawa była i śmiech, i wesoło.

W przedwojennych gazetach Druskienniki reklamowano w taki sposób:

 

Solanka do picia.

Kąpiele solankowe, borowinowe, kwasowęglowe, tlenowe,

piankowe.

Pięknie położona stacja klimatyczna.

Sezon trwa od 15 maja do 1 października

                                                                            „ABC”, 20.06.1938

 

Nic dziwnego, że warszawiacy chętnie tam bywali.

– O Druskiennikach to ja mogę godzinami opowiadać. Byliśmy tam w 1937, 1938 i 1939 roku. To było małe miasteczko i uzdrowisko, które rozciągało się wzdłuż porośniętego sosnami brzegu Niemna.

Centrum Druskiennik była Café Club. Ale dla dzieci najważniejsza była Wyspa Miłości, gdzie znajdowała się plaża. Szła przez wyspę też, chroniona drutem kolczastym, granica z Litwą. Tu plaża, tu granica, a pośrodku drut kolczasty. No to są wakacje!

Pływali promem na wyspę, kąpali się, bawili z dziećmi właścicieli kawiarni i hotelu. A mamy się opalały.

– Zaproszono nas raz na próbę kabaretu, który miał występować parę dni w Café Club. Po raz pierwszy w życiu widziałem wtedy Zofię Terné i Lopka Krukowskiego, o których słyszałem od rodziców, wielkich wielbicieli kabaretów. Najpierw śpiewała Terné, a że było gorąco, to śpiewała w samym biustonoszu, bez bluzki. A Krukowski powtarzał początek swej konferansjerki: „Druskienniki to jest bardzo ważne miasto, ma kościół dla katolików, ma cerkiew dla prawosławnych i ma synagogę dla kuracjuszy!”.

Latem 1938 roku cała rodzina zamieszkała u pani Cydzikowej, w zachodniej części Druskiennik, na tak zwanych Piaskach. Był to niewielki pensjonat, najwyżej sześć pokoi. Dom – ostatni w tej części miasteczka – stykał się z jednej strony z sosnowym lasem nad brzegiem Niemna, a z drugiej z łąką, którą chodziło się wydeptaną ścieżką prosto na plażę.

– Chodziliśmy przez las do Domu Zdrojowego, gdzie mama brała kąpiele, ja inhalacje, a Wanda uprawiała gimnastykę.

U Cydzikowej byli jeszcze inni lokatorzy. Na przykład pani Metanomska z synem i pani Podolcowa z dwoma. Magdalena Metanomska była piękną kobietą.

– Jej synek powiedział kiedyś w towarzystwie: „Pewnego razu do mojego tatusia przyszła biedna dziewczyna. Tatuś zaangażował ją jako sekretarkę. I to była właśnie moja mamusia”.

Pani Metanomska szybko z sekretarki stała się wielką panią. Uważała Huberta za obdartusa i za klasę niższą. Za to jej syn miał ogromną wiedzę w tematach seksualnych, co mocno Huberta interesowało.

Ale to starszy syn pani Podolcowej, Włoduś, był idolem Huberta. Ten to dopiero miał obycie w tematach światowych!

Na wyspie, za szerokim pasem złotego piasku, były gęste zarośla, gdzie ludzie się przebierali, bo nie było kabin. Zaraz za zaroślami była natomiast łączka, na której grupowo wylegiwali się zupełnie nadzy panowie. Poszli tam Hubert z Włodkiem i odbyła się lekcja żydowskiej anatomii.

Nad rzeczką, przy mostku na górce, stała ławeczka Marszałka Józefa Piłsudskiego. Plotka była, że w czasie swoich pobytów Marszałek siadywał tam i patrzył na Litwę.

– Wandeczka chodziła do zakładu hydrologicznego urządzonego na Rotniczance z kaskadą, terenem sportowym i zakładem kineterapeutycznym założonym przez doktor Eugenię Lewicką. Doktor Lewicka zmarła w tajemniczych okolicznościach. Krążyły legendy o jej romansie z Marszałkiem.

Ale to może tylko dla reklamy uzdrowiska, nie wiadomo.

Społeczność żydowska Druskiennik dzieliła się, jak wszędzie, na postępową i ortodoksyjną, która naturalnie robiła wielkie wrażenie.

– Na wprost hotelu Kryńskiego, w lasku, wisiały hamaki, stały leżaki, a tłumnie przebywająca publiczność była prawie wyłącznie męska. Wszyscy panowie brodaci, w czarnych butach z cholewami, jedwabnych chałatach za kolana i olbrzymich lisich czapach. Tworzyli grupy, spacerowali lub siedzieli gdzieś, popijając herbatę ze szklanek w srebrnych koszyczkach. Jak wyjęci ze starego sztychu ilustrującego życie na Wschodzie.

A to była Polska.

Zupełnie innych Żydów spotkał Hubert na wycieczce nad jezioro. Jechali: Hubert, mama i siostra oraz państwo Żydzi. Autokar był bez dachu.

– Byliśmy jedynymi gojami całej, około dwudziestoosobowej wycieczki. Ani mama, ani Wanda nie wzięły chust na głowy. Włosy szarpał im pęd powietrza. Jedna pani wyjęła dwie apaszki z torebki i wręczyła je mamie, mówiąc: „Tak sobie pomyślałam, że będą panie, które nie przypuszczały, że będzie taki wiatr po drodze!”. Mama nie mogła wyjść z podziwu.

I potem długo jeszcze wspominała, jakie miłe Żydówki spotkała na wakacjach w Druskiennikach. Chwaliła je i dodawała: „Nie wiem, czy ja bym zrobiła takie coś dla nieznajomej Żydówki”.

Ojciec Huberta na ocalałym zdjęciu z Druskiennik ma wysoko i gładko zaczesane włosy odkrywające głębokie zakola. Duże uszy, duży nos, a pod nim wąsik, krótki, mały, zupełnie jak końcówka pędzelka. Oczy bardzo wyraźne, duże i ciemne. Ubrany w lekki garnitur i jasną koszulę, z krawatem. Mógł się podobać.

Na ostatnie przedwojenne wakacje do Druskiennik pojechały już tylko dzieci i babcia, ta wielkiej piękności i z tajemnicą.

– Mieszkaliśmy u George’a, jadaliśmy u Strahla i cały dzień biegaliśmy po cudownych barokowych kościołach. Było dużo młodzieży starszej ode mnie, ale do różnych gier towarzyskich byłem akceptowany. Dorośli przeważnie grywali w brydża, a młode, bezdzietne małżeństwa i celibataires obojga płci tańczyli przy gramofonie na dużym tarasie albo szli do miasta.

Na przykład do Café Club.

Hubert zaprzyjaźnił się z chłopcem w podobnym wieku. Był to Maryś Młynarski, syn znanego ekonomisty Feliksa Młynarskiego, tego od górali, banknotów emitowanych podczas okupacji w Generalnym Gubernatorstwie. Ojciec Marianka, tak jak ojciec Huberta, przyjeżdżał niekiedy na weekendy. Ale robił to z wielką pompą, wspaniałym, czarnym buickiem z powiewającą biało-czerwoną chorągiewką. Szofer zabierał potem chłopców na wycieczki nad jezioro. Po drodze opowiadał sprośne kawały, a wszyscy beztrosko rechotali, bo nie wiedzieli za bardzo, o co chodzi.

– Ja nie byłem rozwinięty pod tym względem, ale śmiałem się ze wszystkimi. A potem, nad jeziorem rozbieraliśmy się do golasa i pływaliśmy.

Czy mogłoby być lepiej?

Ostatnie wakacje

Ostatnie wakacje przed wojną, Druskienniki, sielsko-anielsko, dobrze i spokojnie dookoła.

Michał ma piękne zdjęcie, które przetrwało z czasów tych wakacji. Roześmiana, łagodna twarz ślicznego dziecka nie zdradza żadnych lęków. Rok później to dziecko będzie już w getcie.

– Miałem wtedy cztery lata. Nie wiem, kto zrobił zdjęcie z Druskiennik. Pewnie jakiś miejscowy fotograf. Ono ocalało, bo było w domu u znajomych. To jest świetne wspomnienie z wakacji. Drugi raz byłem w Druskiennikach sześćdziesiąt lat później.

Pamięta podróż pociągiem. Strasznie długo się jechało. Poza tym niewiele, jakieś małe obrazy, skrawki pamięci. Był początek września 1938 roku. Pogoda wspaniała. Wszyscy razem i wesoło. Ojciec dojechał do nich później. Z zachowanych w pamięci obrazów: ławeczka.

– Pamiętam tam taki stolik i ławeczka była, otoczona płotem. To była pamiątka po Marszałku. Że on podobno jak przyjeżdżał do Druskiennik, to lubił siedzieć na tej ławce, z której widział Niemen. To nie było na samym brzegu, ale niedaleko. Jak byłem w 2001 w Druskiennikach, to już tej ławeczki oczywiście dawno nie było, bo ani dla Litwinów, ani w ogóle dla Sowietów to nie była pamiątka godna zachowania. Mieszkali w pensjonacie. Przyjechali jakoś po południu. Właścicielka pensjonatu, siwa, niemłoda już pani, częstowała ich ciastem, które było w połowie jasne, a w połowie w kolorze czekolady.

Słodkie wspomnienia.

A poza tym spacery po lesie, nad Niemnem, po miasteczku.

Zupełnie zwyczajnie.

Jak to na wakacjach.