Archiwum
02.01.2014

Kolaboracja faz początkowych

Michał Korczyński
Muzyka

„Jedwabnik” – świetna płyta, która wywołała tak duży apetyt, że dając sporo satysfakcji, chyba jednak nie mogła nie pozostawić pewnego niedosytu.

Supergrupa

W kontekście takich przedsięwzięć operuje się najczęściej terminem „supergrupa”, co w tym przypadku – biorąc pod uwagę najnowszą historię i teraźniejszość muzycznej alternatywy w Polsce – byłoby właściwie całkiem uzasadnione. Jerzy Mazzoll – klarnecista, który swego czasu stanowił jeden z filarów sceny yassowej (ten bydgoski, skupiony wokół klubu Mózg), a w ostatnich latach ujawniający różne swe oblicza w obszarze muzyki awangardowej i współczesnej kameralistyki. Wojciech Kucharczyk – dobry duch polskiej muzyki, zaangażowany w niezliczoną ilość projektów oraz prowadzący, ciągle aktywną, oficynę wydawniczą mik.musik. Radek Dziubek – być może nieco mniej znany, ale nie trzeba być undergroundowym obsesjonatem, by kojarzyć go choćby z formacji Blimp. No i pomysłodawca, Błażej Król, który paradoksalnie – dzięki swojemu projektowi UL/KR – może być dla części słuchaczy najbardziej czytelną postacią tego kwartetu. Warunki na supergrupę są więc spełnione aż z naddatkiem, ale podążanie tym tropem byłoby chyba jednak zbyt upraszczające. Tym bardziej, że cały projekt od początku magnetyzował raczej tajemniczością niż fetyszyzowaniem nazwisk jego twórców i ich pozycji w polskiej muzyce.

Muzyków wcześniej niewystępujących w takiej konfiguracji połączył w przestrzeni sonicznej Błażej Król: „Skłamałbym, mówiąc, że pomysł na «Jedwabnika» narodził się trzynaście lat temu, ale to właśnie w 2000 roku trafiłem na muzykę Radka Dziubka, Jerzego Mazzolla i Wojciecha Kucharczyka. Nagrania Blimp, Mazzolla i Mołr Drammaz nie zmieniły może życia piętnastolatka, ale z pewnością były początkiem czegoś ważnego. Kilkanaście lat później napisałem do wymienionych wcześniej panów z prośbą o «podarowanie» kilku minut muzyki, plam, rytmów, hałasu, czegokolwiek dźwiękowego. Prosiłem o loopy, sample czy fragmenty odrzucone lub niewykorzystane, zapomniane dźwięki, które zaraz po otrzymaniu zacząłem ciąć, obracać, rozciągać, gnieść i gładzić. Po wszystkim dograliśmy kilka dodatkowych partii, głównie syntezatorowych, a całość zmasterował pięknie Michał Kupicz. Tak powstał projekt Dwutysięczny i materiał «Jedwabnik»”.

Formuła nagrywania płyty jest typowa raczej dla seryjnych produkcji z kręgów muzyki popularnej, w których rozchwytywany producent „obsługuje” zdalnie swoich klientów. Ryzyko w przypadku takich przedsięwzięć jest zawsze spore, nawet nie w tym znaczeniu, że powstanie płyta słaba, ale raczej dlatego, że ostateczny efekt będzie jedynie markował współdziałanie, a w praktyce będzie to po prostu przedsięwzięcie solowe lub zdecydowanie ciążące ku takiemu. Jak wyszło w tym przypadku?

Wielość poziomów, wielość ścieżek

Pierwotnie album ukazał się na kasecie wydanej przez oficynę Sangoplasmo Records, by po niedługim czasie pojawić się także na nośniku kompaktowym, tym razem pod szyldem Bocian Records. Płyta jest bardzo zwarta: sześć kompozycji i niespełna pół godziny muzyki. To wzmaga czujność i uruchamia w słuchaczu potrzebę „dosłyszenia” wszystkiego i takiego odbioru dźwięków, by nic nie uronić oraz odsłonić wszystkie warstwy poszczególnych kompozycji. A jest co odsłaniać, bo większość utworów to miniatury rozgrywające się jednocześnie na kilku planach. Otwierający płytę „W miarę, jak wędrujesz podnóżem góry, tajemnica się pogłębia” jest być może najbardziej wyrazistą emanacją takiego pomysłu na strukturę kompozycji. Rozpoczyna się bardzo przestrzennie, ambientalnie, ale tego wariantu ambientu nie nazwalibyśmy kojącym – to zdecydowanie poetyka napięcia i niepokoju. Po kilkudziesięciu sekundach otwarty zostaje drugi plan, który jednak z miejsca staje się dominującym – pętla klarnetu Mazzolla zupełnie przesuwa akcenty i z dźwiękowego „snucia się” przechodzimy w pulsującą prawie-transowość („prawie”, gdyż partia klarnetu rozgrywana jest zbyt krótko, by osiągnąć pułap rzeczywistego transu).

W kolejnych kompozycjach umiejętne rozgrywanie poszczególnych warstw utworów jest kontynuowane i jest to w ogóle chyba największa wartość całej płyty. Zmienia się tylko charakter poszczególnych planów, a jest ich – pomimo krótkiego czasu trwania albumu – niemało. Poza już wspomnianymi jest tu jeszcze silna rytmika, ale budowana na bazie syntetycznych bitów, a nie organicznego brzmienia klarnetu. W kompozycji „Złamany, lecz niezłomny” zabawa rytmem i jego natężeniem jest szczególnie ciekawa. Od chaosu, arytmicznej pulsacji do apogeum – gdyby nie rozpływające się tło – wręcz klubowego, ale wybrzmiejącego raptem przez chwilkę, co właściwie uznać można za formę przekomarzania się z słuchaczem, który na początku połyka ten taneczny „haczyk”.

Oprócz tego w większości kompozycji są także tu i ówdzie porozrzucane różne syntetyczne „śmieci”, zderzające się to z naturalnością klarnetu, to ze statyką elektronicznego tła. Nigdy nie wychodzą one na pierwszy plan, nie taka jest bowiem ich funkcja. Raczej wybijają one słuchacza z linearności kompozycji, a jednocześnie to właśnie w nich kryją się te przestrzenie i brzmienia, które odkrywać możemy z pewnym zaskoczeniem przy kolejnych odsłuchach płyty.

Nieco rzadziej, ale w sposób bardziej sugestywny utwory są wzbogacone elementami field recordingu. Choćby w kompozycji „Złamany, lecz niezłomny” możemy w tle wychwycić strzępki – najprawdopodobniej – dziecięcych głosów, czasem bardziej, czasem mniej, ale zawsze jakoś „sponiewierane” efektami dźwiękowymi. W tym, co słyszymy, dzieci stają się miauczącymi kociakami albo może to kociaki zaczynają brzmieć jak dzieci. W każdym razie od pewnego momentu tracimy orientację, co jest wzorcem i punktem wyjścia, a co efektem manipulacji. W tych „głosikach” nie ma melancholii Boards of Canada, bliżej im za to do wykrzywiających manewrów brzmieniowych Aphex Twina. Poszarpanie i poszatkowanie jest tak duże, że dziecięce głosy zdają się nie snuć żadnej opowieści, ale raczej „coś” zasiewają, by po ułamku sekundy to porzucić.

Stosunkowo najmniej jest na płycie jednoznacznej melodyki. Takie aspiracje mógłby mieć właściwie wyłącznie klarnet, ale okazuje się, że i tak pozostają one w dużej mierze stłumione. Klarnet Mazzolla operuje właściwie poza melodyką, pewne jej zarysy występują w kompozycjach: „Ten, który kroi jeziora” i „Śmierć pierworodnego”, w których z kolei zostają „złamane” przez pierwiastki improwizacji. Oba utwory wydają się – właśnie ze względu na zarys melodyczny –  różnymi emanacjami tej samej opowieści, przynajmniej dźwięki klarnetu zdają się to sugerować, kontynuując w drugiej kompozycji medytacyjną ścieżkę wytyczoną w utworze poprzedzającym. Ta niuansowa melodyka to zresztą chyba jedyny moment, gdy uruchomione zostaje tak czytelne skojarzenie z najbardziej znaną inkarnacją Jerzego Mazzolla, czyli Mazzoll & Arhythmic Perfection.

Osmoza czy tribute album?

Kiedy słucha się płyty, nie sposób oczywiście abstrahować od tego, kto stoi za Dwutysięcznym. Niektórzy recenzenci zresztą próbują tropić konkretne ślady zaznaczenia na płycie swojej obecności przez poszczególnych muzyków. Jest to jednak chyba skazane na niepowodzenie z powodu – niekiedy zapewne znaczących – ingerencji Króla w materiał źródłowy. Co jednak ważniejsze, poszukiwania te po prostu nie mają sensu, jest to aspekt dla odbioru całej płyty nieistotny, a uruchamianie tego trybu odbioru wynika właściwie tylko ze sposobu, w jaki płyta powstawała, nie zaś jej faktycznej zawartości. Niekiedy takie „przypisania” narzucają się same i trudno całkowicie się ich wyzbyć. Poza klarnetem dotyczy to także niektórych wątków elektronicznych, których wciągający anachronizm (jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy to, co dziś w muzyce elektronicznej najbardziej wpływowe) musi się kojarzyć z różnymi wcieleniami Wojtka Kucharczyka.

To, że precyzyjne wyseparowanie wkładu poszczególnych muzyków jest tak trudne, sugerowałoby, iż dostarczone przez nich dźwięki (poddane przez Króla dalszej obróbce i integracji) weszły w fazę na tyle osmotyczną, że bardziej przenikają się one wzajemnie, niż funkcjonują obok siebie. Jest to tym bardziej cenne, jeśli weźmiemy pod uwagę sposób pracy nad płytą i to, że owa osmoza zrodziła się nawet bez bezpośredniego kontaktu muzyków, nie mówiąc już o ich wzajemnym zgraniu.

Z drugiej strony, czy możemy traktować „Jedwabnika” jako paradoksalny wariant tribute albumu (o czym wspomina w jednej z recenzji Bartosz Nowicki)? Coś na pewno jest na rzeczy. Wprawdzie ktoś mógłby postawić zarzut, że artyści sami sobie taki album nagrywają (a przynajmniej są w proces nagrywania bezpośrednio zaangażowani). Ja jednak jestem przekonany – choć nie znam tutaj intencji Błażeja Króla – że to, z czym mamy do czynienia w przypadku Dwutysięcznego, to nawet głębsza forma odwołania się do swoich muzycznych jeśli nie fascynacji, to na pewno inspiracji niż klasyczny tribute album, na którym, paradoksalnie, ci „hołdowani” schodzą z reguły na drugi plan.

Satysfakcjonujące wyczekiwanie i dojmujące nienasycenie

Tym, co łączy – tak przecież różnorodne – kompozycje, jest narracja, jaką operują muzycy (choć pewnie w tym przypadku za kluczową uznać należy rolę – spinającego całość – Króla). Dystynktywnym jej elementem jest swoiste „rwanie” poszczególnych utworów. Jeśli uznalibyśmy za punkt odniesienia najprostszą możliwą strukturę utworu z jego początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, to na „Jedwabniku” najczęściej mamy do czynienia z fazą początkową i następującym wyczekiwaniem co do sposobu, w jaki rozwinie się utwór. Ten nastrój wyczekiwania jest chyba najbardziej uderzającym doznaniem towarzyszącym obcowaniu z płytą Dwutysięcznego. Z reguły gdy kończą się poszczególne kompozycje, wyczekiwanie okazuje się sednem całej opowieści. Z jednej strony, to źródło pewnego niedosytu, a dramaturgia utworów jawi się właśnie jako ich słabszy aspekt i rodzi niekiedy poczucie niespełnionej obietnicy czy też obcowania ze szkicami lub krystalizującymi się pomysłami, a nie ich pełnym ziszczeniem. Z drugiej, stan owego wyczekiwania – niepokojącego, drażniącego, nieoczywistego – jest sam w sobie wynagradzający i daje słuchaczowi dużo satysfakcji, która wspomniany wcześniej niedosyt w dużym stopniu przyćmiewa.

Tak jak na poziomie poszczególnych utworów satysfakcja przezwycięża niedosyt, tak w kontekście całego albumu poczucie niedosytu jest bardziej dojmujące. Głównym winowajcą jest tu oczywiście czas trwania płyty i świadomość, że mamy do czynienia z niewykorzystanym potencjałem samego projektu. Nie chodzi o to, że „Jedwabnik” rozczarowuje. Wręcz przeciwnie, ten dźwiękowy mikroświat tak bardzo frapuje i pociąga, że obrana przez twórców krótkość formy nie jest w stanie nasycić odbiorcy. Tym bardziej interesująca pozostaje ewentualna odpowiedź na pytanie o dalsze losy projektu i formułę jego kontynuacji.

Dwutysięczny „Jedwabnik”
Sangoplasmo Records / Bocian Records 2013

alt