Mimo że nie należę do ścisłego fanklubu „Elena Ferrante”, czekałam na adaptację pierwszego tomu jej neapolitańskiego cyklu z niejaką ekscytacją. Niemałą rolę odegrał tu fakt, że zarówno twórcy, jak i obsada rekrutują się z Włoch. Wspaniała tradycja realistycznego kina tego kraju także przypominała o sobie już w pierwszych scenach. Było na co czekać.
Wydaje mi się wręcz niestosowne pisanie o tym serialu w jednorodnym tonie. Także krótka przebieżka po polskich i zagranicznych recenzjach pozwala sądzić, że bardzo wiele dyskusji nie tyle zakończyło się po drugim odcinku, ile stało się bezprzedmiotowymi. Nie dlatego, że nie ma o czym mówić, ale dlatego, że nikt tak nie znosi zmieniać, korygować czy nawet weryfikować własnych opinii jak krytyka. Nikt. Milczenie wydaje się mimo wszystko równie wymowne.
W pierwszych dwóch odcinkach „Genialnej przyjaciółki” ma miejsce rzecz zarazem wspaniała i niebywała. Oto mamy dwie małe dziewczynki dorastające wśród neapolitańskiej biedoty, odnajdujące przyjaźń w obliczu bólu, cierpienia, głodu, brudu i wszechogarniającej przemocy. Kontekst, w który bez ogródek wprowadzają nas twórcy, jest przytłaczający i skrajnie depresyjny. W każdym kącie niewielkiej dzielnicy czai się kolejna wersja podłości lub upodlenia. Także przemoc wobec najmłodszych nie schodzi z ekranu na długo. Widz tylko przez krótką chwilę może odetchnąć – kiedy dziewczynki tworzą coś w rodzaju przyjacielskiej enklawy opartej na pragnieniu wiedzy i wyobraźni. To ta relacja je chroni i pozwala marzyć o innym świecie, to knucia i obserwacje świata dorosłych tworzą ich wrażliwość.
Wielokrotnie można się złapać na tym, że jakkolwiek obraz przemocy byłby do zniesienia nawet w tak dużych dawkach, sprawę jednoznacznie komplikują obecność i wzrok Eleny i Lili. Widzimy nie tylko dramat neapolitańczyków, ale także zacieśniający się wokół nich świat. Od początku jasne jest, że obie dziewczynki – poza wyróżniającymi się wynikami w nauce i błyskotliwością – w przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców wierzą w istnienie świata poza swoją dzielnicą. Wierzą w pewnym sensie „w ciemno”, bo nie tylko nie miały okazji go poznać, ale nawet podejmowane przez nie same próby (tu wspaniała scena wycieczki nad morze) przekraczają ich możliwości. Czy te dosłowne, czy bardziej złożone – dotykające sedna tego, na czym polegają daleko idące skutki biedy i wykluczenia.
W dwóch pierwszych odcinkach serialu główne role odgrywają dwie młode aktorki – Ludovica Nasti jako Lila oraz Elisa del Genio jako Elena. Ich charyzma, żywiołowość i głębia zachwycają. Nie sposób ująć tego w poślednie komplementy. Obie dziewczynki są wybitnymi, skomplikowanymi artystkami, które w kreacji neapolitańskich przyjaciółek osiągają mistrzostwo kreacji. To, co dzieje się przez niespełna sto minut, opowiada nam więcej o dziewczęcej przyjaźni, a może o przyjaźni w ogóle niż większość serialowych produkcji ostatnich lat. Obie postaci wyraźnie się różnią – Elena jest wycofaną, dobrą uczennicą, której nieśmiałość kieruje w stronę energicznej Lili. Ta z kolei jest butną, elektryzującą buntowniczką, która od najmłodszych lat stara się zmienić zasady gry hipertradycyjnego społeczeństwa, z pobłażaniem podchodzącego nie tylko do dzieci, ale przede wszystkim do kobiet w każdym wieku. To, co Nasti wydobywa z postaci Lili, jest najpiękniejszym obrazem, jaki można wydestylować z prozy Ferrante. Partnerująca jej tu del Genio nie ustępuje jej zresztą na krok. Jedyna różnica dzieląca te kreacje wynika z charakterystyki pojawiającej się w prozie Ferrante.
Zarówno pierwszy, jak i drugi plan wydaje się precyzyjnie obmyślany i raczej bezbłędny – zarówno formalnie, jak i pod względem emocji wywoływanych w widzu. Mimo że zaniedbana została scenografia, która sprawia wrażenie raczej makiety aniżeli rzeczywistej dzielnicy, także kontekst zaznaczony został bardzo sprawnie. Mamy konflikty sąsiedzkie, osobliwe postaci i kolejne „typy” neapolitańskiego półświatka. Widziane oczami małych dziewczynek spory czy bójki zyskują na znaczeniu – nie tylko ze względu na banalnie pojmowane kwestie wychowawcze. To chyba wtedy mamy dopiero szansę dostrzec, jak dalece drastyczne są to relacje, jak bardzo pozbawione jakiejkolwiek czułości czy miłości. Troska o samego siebie, mówiąc Foucaultem, zdaje się tym, co napędza obie dziewczynki. Wzajemna, mimo że nierówna fascynacja pozwala im skierować się „do środka”. Niemożność odcięcia się od rzeczywistości zewnętrznej nie skazuje ich jednak na porażkę. Walka o własne plany czy pragnienia trwa tu bez ustanku – do ostatniej deklinacji, do ostatniej lalki, do ostatniego siniaka.
I na tym się kończy ten znakomity serial, nad którym rozpływała się w końcówce listopada cała telewizyjna krytyka. Wraz z grudniowymi odcinkami następuje rozproszenie, zawieszenie i porzucenie „Genialnej przyjaciółki”. Mimo spektakularnie fatalnego i – nie znajduję innego określenia – drewnianego aktorstwa Margherity Mazzucco (nastoletnia Elena) i przeciętnego z przebłyskami Gai Girace (nastoletnia Lila), postanowiłam się nie poddawać tak łatwo. Po czwartym odcinku żałowałam zainwestowanego czasu. Po szóstym zrobiłam miesięczną przerwę. Po ósmym zaczęły mi się zacierać dobre wspomnienia pierwszych dwóch. Referuję to z tak dużą dokładnością nie ze względów sadomasochistycznych. Równia pochyła, po której stacza się ten serial wraz ze zmianą obsady, jest zaskakująca i niepokojąca. Zastanawia bowiem, jak mogło do tego dojść w tak kasowej produkcji, pod okiem tych samych twórców. Wydawać by się mogło, że jedna koszmarna kreacja aktorska, w której powolne defilowanie zastępuje chodzenie, teatralne przekładanie przedmiotów i zerowa ekspresja nie muszą skazywać serialu na porażkę. Jest to jednak nie do przebrnięcia.
Postać Eleny staje się nieprzekonująca i wyczerpująca także dla widza. Jej znakomite wyniki w nauce zastanawiają w przypadku tak ciężkiego otępienia, które z niebywałą konsekwencją kreuje aktorka. Lila zachowuje charyzmę, jednak z każdą sceną zdaje się ona zbliżać raczej do wyrachowania, cynizmu. Mimo że serial jest bardzo wierną adaptacją powieści Ferrante, można zauważyć wyraźne przesunięcia w zakresie charakterystyki czy dynamiki w kreowaniu dzielnicy i samych postaci. Serialowa Lila zdaje się pod wieloma względami podobna do bohatera opowiadania Alana Sillitoego „Samotność długodystansowca”. Odrzucenie możliwości wygranej staje się ostatnim bastionem wolności, próbą pozbawienia innych ludzi złudzeń, że mogą nas uratować, przymuszając zarazem do zmiany charakteru, wartości i tożsamości.
Upór Lili zaznacza się tu bardzo mocno, znika natomiast jej elektryzująca osobowość na rzecz kapryśnego pomiatania wszystkimi wokół. Proza Ferrante zdaje się o wiele bardziej subtelna psychologicznie. Sądzę, że płaskość serialowej adaptacji wynika – niestety – wyłącznie z koszmarnego warsztatu aktorskiego Mazzucco i tanich chwytów Girace. Serial nie tylko nie ma żadnego napięcia, mimo wielu dramatycznych scen, ale skrajnie dystansuje nas od głównych bohaterek i ich przyjaźni. Wiele wątków stanowiło przecież doskonały materiał dla serialu. Tymczasem nawet najbardziej złożone emocjonalnie wybory, przeżycia czy plany smakują jak zottarella zastępująca mozzarellę di bufala campana. Zmiana obsady odciska się także na dalszoplanowych kreacjach aktorskich. Poza światem rodziców, który pozostaje niezmieniony, zyskujemy kilkadziesiąt nowych twarzy. Nawet mając w pamięci prozę Ferrante, trudno się chwilami zorientować w relacjach i liniach pokrewieństwa. Zmiana i w tym przypadku wypada na niekorzyść ciągu dalszego względem pierwszych dwóch epizodów. W takt muzyki Maxa Richtera zgubiono tu właściwie wszystko: prawdę, życie, przyjaźń i emocje. I widzów. Mam tylko resztki nadziei, że zmiana obsady w kolejnym sezonie pozwoli powrócić do inicjalnej formy „Genialnej przyjaciółki”.
„Genialna przyjaciółka”
Saverio Costanzo
HBO