Archiwum
02.08.2018

Drone Me Tender

Filip Szałasek
Muzyka

Słuchanie i tworzenie dronów od dobrych paru dekad funkcjonuje jako kultura z własnymi tradycjami, a nawet systemem wartości. Jeśli umówimy się na chwilę, że jednym z jego punktów wyjścia była twórczość La Montego Younga, absorbująca – jak pisze Marcin Borchardt – „monotonnie jednostajne brzmienie transformatora wysokiego napięcia i przewodów telegraficznych” na równi z „serializmem Weberna, japońską muzyką gagaku i hinduskimi ragami”, łatwo dojdziemy do wniosku, że dron wykazuje potencjał jako miejsce spotkania pozornie wykluczających się estetyk: industrialu, awangardy, a – w tle – także „muzyki świata”.

Babcia Younga denerwowała się, gdy ten zbyt długo słuchał rag Alego Akbara Khana, bo były „muzyką opiumową”, która młodemu człowiekowi mogła przewrócić w głowie. Współczesne produkcje nie budzą już takich obaw. Wydawnictwa, które określamy dziś mianem dronowych, tylko z rzadka mają coś wspólnego z innymi stanami świadomości, a zamiast być punktem przecięcia i fermentowania stylistyk, ograniczają się w większości do konsolidowania zabiegów typowych dla ambientu oraz post- i desert rocka. Dron raczej nie zaciera już granic, lecz rozmyślnie je podkreśla, będąc przede wszystkim muzyką fanowską, opartą na porozumiewawczym nawiązywaniu do tych czy innych klasyków.

Na tym tle „Secondary Drowning” wyróżnia się nie tylko mieszającą porządki erudycją, ale i rzemieślniczą solidnością. To album, który zdaje się wyrastać raczej z ciesielki lub kowalstwa artystycznego niż z muzyki pokrewnych twórców. Owszem, znajdziemy tu liczne – i nieuniknione – podobieństwa do Belong, Lustmord, Have a Nice Life, Natural Snow Buildings i tak dalej, ale gdybym miał wskazać powinowatych ate, to prędzej byłyby to jednak Sara Davachi, Félicia Atkinson, Kali Malone czy Kara-Lis Coverdale, a miejscami nawet Hendrik Weber (Pantha du Prince), Messiaen czy Bouleza kwartet na cztery fale Martenota. Szkicuję te podobieństwa, by podkreślić rękodzielniczą, cierpliwą zmysłowość „Secondary Drowning”.

 

 

Na debiutanckiej kasecie – „MCCV” – Petar Petkov sygnalizował swój pociąg do barokowych kompozycji rozplanowanych na wiele uzupełniających się płaszczyzn. Jednak dopiero teraz konstrukcje te nabrały ciepła i krągłości, które przypisać można, po pierwsze, rosnącemu otwarciu się autora na produkcje popowe , po drugie – stopniowemu oddalaniu od minimalizmu. Ten ostatni, choć wciąż jeszcze uobecnia się za sprawą repetycji, nie jest już dominantą, lecz coraz odleglejszym wspomnieniem pierwszych fascynacji. Odsunięcie się od nich wiąże się z ryzykiem zachłyśnięcia i egzaltacji – jak w rzewnych fragmentach drugiej kompozycji – ale też prowadzi ku nowym ścieżkom.

Gdyby „Secondary Drowning” wydać raz jeszcze, to niekoniecznie w banalizującym się z roku na rok Denovali. Prędzej w Tri Angle albo Olde English Spelling Bee, skąd – przypomnę – wzięli się Forest Swords, How to Dress Well, James Ferraro. Wspominam o tych projektach, bo ate wykracza daleko poza stereotyp muzyki „kinematograficznej”, „impresjonistycznego soundscape’u” etc. Drugi album projektu to z jednej strony próbne odchylenie dronów w stronę atmosferycznego sludge’u, z drugiej – chałupnicze falsyfikowanie producentów trapowych, którzy zagęszczają podkłady dronopodobnymi fakturami.

Być może to właśnie wahanie podążające w ślad za erudycją sprawia, że „Secondary Drowning” nie jest wolne od dłużyzn. Kilka minut przeciągania akcji czy też parokrotne popadnięcie w nazbyt konwencjonalne rozwiązania dowodzą nie tyle braku, ile nadmiaru pomysłów i związanych z tym zakłóceń w komunikacji. Narracji zdarza się na minutę, dwie przystanąć na rozdrożu i ruszyć z ociąganiem, jak gdyby autor nie był do końca przekonany co do metody rozłożenia akcentów. Kontrprzykładem byłby tutaj Bartosz Kruczyński, kontrolujący bieg dwudziestominutowej suity „Baltic Beat” w sposób najprostszy i efektywny zarazem: za pomocą aplikacji z nagrań terenowych.

Chwile dezorientacji nie dziwią, jeśli wziąć pod uwagę ciężar aspiracji, jakim chce sprostać ate. Próbowałem oddać je, cofając się aż do lat 60.70. XX wieku. „Secondary Drowning” rozumiem jako próbę przywrócenia dronom statusu aktywności kulturotwórczej, w której ramach znaczeniowe aspekty dźwięków są istotne tylko o tyle, o ile w procesie ich obróbki kategoria pochodzenia i związane z nią czarno-białe kategoryzacje (Zachód–Daleki Wschód etc.) zostają unieważnione. W tym sensie Petkov – mieszkający w Polsce Bułgar – jest raczej uczniem Éliane Radigue – rozpiętej między Francją, USA i buddyzmem – niż współczesnych sobie epigonów post-rocka, choćby nawet grali na poziomie Rafaela Antona Irisarriego.

Niełatwo dziś pisać o dronach. Z wolna przyzwyczajamy się do omawiania płyt, nawiązując(ych) do kontekstu społecznego, polityki, światopoglądów. Najnowsza elektronika, hip hop, r’n’b przedzierzgają się, chcąc nie chcąc, w muzykę krytyczną. Dron natomiast pozostaje ostoją medytacyjnego dystansu wobec bieżących spraw. Stąd być może wpisana weń melancholia, którą na „Secondary Drowning” słychać tak wyraźnie jak na stronach „Czarnego człowieka”. Petkov operuje światłocieniem brzmiącym miejscami archaicznie, tak zresztą jak stan ducha, który jest tu portretowany. Melancholia – starsza siostra histerii, depresji, wszelkich neuropatii – w próbie przezwyciężenia siebie samej cierpliwie poszukuje braku. To kojące, że ktoś jeszcze ulega jej w tak czystej, nie retromanicznej, formie.

 

ate, „Secondary Drowning”
Amek Collective
2018

fot. amekcollective.bandcamp.com