Archiwum
29.09.2017

Jest pewną chorobliwą satysfakcją dla fana horrorów (za którego uważam się bez cienia wstydu), gdy na ekrany wchodzi film grozy o niepodważalnych wartościach artystycznych, nawet jeśli nietrafiających w każdy gust. Nagle zamiast wstydzić się za kolejne sequele „Piły” i spin-offy „Obecności” można otworzyć znowu dyskusję o możliwościach czających się w odpowiednim manipulowaniu gatunkiem, przypomnieć o dokonaniach Cronenberga, Cravena, Carpentera. „Mięso” (debiut reżyserski Julii Ducournau) miało już swoją polską premierę na ostatnich Nowych Horyzontach, skąd trafia do ogólnej dystrybucji w otoczeniu sprzecznych, ale wysoce zaangażowanych opinii. To film wymuszający na widzu reakcję – pociągający za najbardziej drażliwe struny, konsekwentny w swoich założeniach, bezwzględny w ich realizacji. Chociaż ucieka od wielu gatunkowych klasyfikacji, rezygnując z dużej ilości uwielbianych przez horrory zabiegów, to wciąż prawdziwe, boleśnie szczere kino grozy: naraz zabawne i przerażające, szalenie ambitne, ale osadzone w bezpiecznych ramach znanych już nam kontekstów, w końcu szokujące głównie poprzez podejmowaną tematykę i sposób jej portretowania, a nie przez tanie chwyty montażowe.

Zaczyna się dosyć niewinnie. Główna bohaterka, Justine, znajduje w swojej porcji puree ziemniaczanego kawałek obrzydliwie tłustej kiełbasy. Jej matka robi w restauracji awanturę – cała rodzina to wegetarianie. Rodzice właśnie odwożą Justine na uczelnię, gdzie zacznie studiować weterynarię. Alexia, jej siostra, już tam jest – matka i ojciec skończyli te same studia lata wcześniej. Pierwsze dni to horror wiążący się ze stresującymi i szalenie inwazyjnymi studenckimi rytuałami inicjacyjnymi. Nowi studenci zmuszani są do noszenia uwłaczających strojów, ich materace regularnie wyrzucane są przez okna akademika, a w geście ostatecznego wprowadzenia w grono uniwersyteckie zostają oni oblani zwierzęcą krwią. Właśnie wtedy Justine zmuszona jest do zjedzenia króliczej wątróbki i dowiaduje się, że mięso może smakować. Z biegiem czasu apetyt rośnie.

Po odpowiednim zawiązaniu akcji „Mięso” zaczyna się odsuwać od klasycznego dla horroru formatu. Ducournau zamiast ekspozycyjnego dialogu preferuje wizualne metafory i chociaż nie zawsze są one subtelne (scena, w której Justine tańczy przed lustrem do wulgarnej francuskiej piosenki, mająca ukazywać jej rodzącą się do życia agresywną seksualność, to już o krok za daleko), nie pozwalają na nudę i dodają całości miłego posmaku świadomego, artystycznego bałaganiarstwa. Przestawienie się z trybu obcowania z klasyczną fabularną historią na bardziej abstrakcyjne rejony doświadczenia może się okazać dla widza niełatwe, ale to nie ostatnie przepoczwarzenie się tego obrazu, które podobnie jak jego bohaterka, przechodzi coraz to nowe zmiany, zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Okazuje się, że kryje się tutaj materiału na znacznie więcej niż jeden film, a w zależności od podejścia widza (i jego oczekiwań) na seansie można doświadczyć bardzo różnych wrażeń.

Na najbardziej podstawowym poziomie „Mięso” to mała wizualna uczta z odpowiednio dozowanym napięciem i należytą dawką ekranowych atrakcji. Ekstrawaganckie inscenizacje prześcigają się tutaj w pomysłowości, a Ducournau ani na chwilę nie zwalnia tempa. Wiele mówi się o domniemanej ekstremalności pokazywanej tu przemocy (historie o omdleniach na seansach obiegają internet od miesięcy), ale nie ma tutaj nic, do czego współczesny widz nie byłby już przyzwyczajony – to raczej kontekst przedstawianych sytuacji i psychologiczne podłoże zdarzeń wpływają na emocje widza. Pod całym efektownym sztafażem kryją się nadmienione już konteksty: zagadnienie izolacji społecznej, buntu wobec wyznawanych przez lat zasad rodziców, w końcu inicjacji seksualnej, nierozerwalnie wiążącej się dla Justine z pierwszym skosztowaniem mięsa. Reżyserka przedziera się przez nie z wprawą godną bardziej doświadczonych mistrzów. Postaci wydają się prawdziwe i bliskie, ich problemy naraz uniwersalne i zakorzenione w konkretnej rzeczywistości, a całość ma w sobie na tyle dużo czarnego humoru, aby nie popaść w przesadną pretensjonalność, ale też nie aż tyle, by ograniczyć nasze zaangażowanie w konflikt. Na poziomie czysto filmowym wszystko jest dopięte na ostatni guzik.

Na tym jednak Ducournau nie poprzestaje. Po jakimś czasie okazuje się, że „Mięso” kryje w sobie kolejną historię, która w większości przekazywana jest poprzez niedopowiedzenia i subtelne sugestie. Wydający się początkowo jedynie pretekstem do zaaranżowania odpowiednich sytuacji związek między Justine a jej siostrą staje się bijącym sercem filmu i kluczem do interpretacji fabuły. Ich skrajnie różne podejście do radzenia sobie z problemami, wywołane ostro kontrastującymi osobowościami, w domyśle ma jednak prowadzić do tego samego celu. Gdzieś pomiędzy ich światami zdaje się istnieć nić porozumienia – możliwość komunikacji poprzez zbliżające ich podobne obsesje i obawy. Gdy dodać do tego kontekst rodzinny, bezwzględnie punktujący dziedziczność problemów, przechodzących zawsze z pokolenia na pokolenie, „Mięso” staje się nagle filmem o potrzebie znalezienia własnej drogi w potyczce z dręczącymi nas demonami. To, co najbardziej nas przeraża, znajduje się w końcu w nas samych – Justine przekonuje się o tym w sposobów najboleśniejszy sposób.

I to właśnie, paradoksalnie bardziej niż sposób ukazywania przemocy czy sam przebieg fabuły, stawia „Mięso” tak blisko samego gatunku horroru. Przecież wszystkie najlepsze filmy grozy (zwłaszcza te w kategorii body-horror) okazują się koniec końców analizą wewnętrznej batalii, którą musi przejść każdy z nas; rozliczenia z grzechami i przewinieniami z przeszłości. To, czy Justine wychodzi z tej walki zwycięsko, jest pozostawione do własnej interpretacji. Ducournau nie zostawia złudzeń i nie stwierdza, że od własnych demonów można zwyczajnie uciec. Nawet przy dużej ilości pracy i poświęcenia to, co nas prześladuje, nie może tak po prostu zniknąć, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Ale nie jest to też świat, w którym nie ma miejsca na miłość, przyjaźń i przynajmniej pewną dozę szczęścia. Gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami, zapewne nigdy nie znajdując idealnej równowagi, należy próbować zagrzać sobie miejsce.