Archiwum
04.04.2017

Dream, Baby, Dream

Maciej Bogdański
Film

W kinach możemy w końcu zobaczyć nowy film Andrei Arnold, jej pierwszy obraz nakręcony w Stanach Zjednoczonych. Jaka jest Ameryka w obiektywie reżyserki „Fish Tank”? Przede wszystkim kolorowa, niebezpieczna, skorumpowana, wolna, pełna hipokryzji, pełna radości, dziwacznie odrażająca, irracjonalnie przyciągająca. Krótko mówiąc: oparta na kontrastach. Rozciąga się w nieskończoność wypełniona bezkresnymi polami, ogromnymi metropoliami i opuszczonymi stacjami benzynowymi. Nawet jeśli nigdy nie odwiedziliśmy jej osobiście i tak znamy ją na pamięć z filmów – czy to z głośnych mainstreamowych superprodukcji, czy z melancholijnych pozycji niezależnych. Ciężko już nas zaskoczyć, pokazać Amerykę na nowo, wyróżnić się na tle wszystkich osadzanych tam od początku kinematografii pozycji i odnaleźć nowy sposób patrzenia na ten bliski filmowi świat, tę zakorzenioną od wieków w kulturze symbolikę królestwa wolności, gdzie każdy ma szansę stworzyć się na nowo. Całe szczęście brytyjska reżyserka nie popada ani w hiperboliczną krytykę kapitalistycznego systemu, ani w przejaskrawioną pochwałę krainy snów. Tutaj Stany Zjednoczone po prostu są – takie naturalne, jakie nie były w kinie od dawna.

Ameryka mogłaby być główną bohaterką „American Honey”, gdyby nie była nią Star – młoda, ledwie osiemnastoletnia dziewczyna, która decyduje się w końcu wziąć los we własne ręce. Zostawiając za sobą młodsze rodzeństwo, pijącego ojczyma i życie pozbawione perspektyw, wyrusza ona w podróż po kraju razem z grupką równolatków zajmujących się sprzedażą czasopism. Zespół przemieszcza się po Ameryce w niewielkim vanie, chodząc od domu do domu i starając się na różne sposoby opchnąć nikomu już niepotrzebny produkt, a w wolnych chwilach zwiedza nowe miejsca, imprezuje, przeżywa nowe miłości. Dla Star pierwszym obiektem zauroczenia staje się stojący na czele grupy Jake, cieszący się reputacją najlepszego sprzedawcy w grupie. Ich nietypowy romans staje się osią całej fabuły –inicjacją pierwszych kroków dziewczyny ku dorosłości.

I to w zasadzie tyle. Arnold kreśli prostą i klasyczną historię, w pełni świadomie rozpoczynając od znanych i nieco utartych już schematów, po czym za pomocą jedynej w swoim rodzaju wrażliwości artystycznej rozdmuchuje ją do prawdziwie epickich rozmiarów. Seans trwa dwie i pół godziny, a podróż grupki młodzieńców odbywa się w niespiesznym tempie, a reżyserka większą wagę przykłada do subtelnych szczegółów niż dramatycznych wydarzeń. Elementy amerykańskiego kina gatunkowego przewijają się gdzieś w tle, kierując nas ku typowym interpretacjom, ale zaraz przed oczekiwaną konkluzją reżyserka zawsze zdaje się zmieniać kurs i zaskakiwać niecodzienną pointą. „American Honey” nie daje się złapać w żadne sidła – pozwala zbliżyć się widzowi, czasem nawet na wyciągnięcie ręki, ale zaraz potem robi krok w tył, dodaje szczyptę niejednoznaczności, komplikuje sytuację. To prawdziwe kino drogi, w którym podróż ważniejsza jest od punktu docelowego, a całe doświadczenie umyka konkretnej definicji. Chociaż opis wszystkich wydarzeń można zamknąć w kilku krótkich zdaniach, całość wydaje się ogromna i niedostępna pod względem podejmowanych wątków i możliwych interpretacji.

Nie oznacza to jednak wcale, że Arnold kręci film nieprzyjemny, ciężki w odbiorze czy odstający w jakikolwiek sposób od poprzednich dokonań. „American Honey” wydaje się raczej kolejną wariacją skrupulatnie prowadzonej przez całą karierę myśli. Najbliżej tutaj zwłaszcza do fenomenalnego „Fish Tank”, również podążającego nieustannie za bohaterką i tak samo bezpretensjonalnego w portretowaniu dojrzewania, ale niektóre refleksje na temat świata natury przypominają adaptację „Wichrowych wzgórz”, a realistyczne ukazanie biedniejszych warstw społecznych przywodzi na myśl jeszcze „Red Road”. Odnajdziemy tu również jedyną w swoim rodzaju estetykę – wszystko nakręcone jest w formacie 4:3, zdjęcia, chociaż utrzymane w realistycznej konwencji, nie pozwalają oderwać oczu od ekranu przez swoje nieziemskie, niemal oniryczne piękno, a ruch kamery, mimo że czasem zbliża się do typowych dla kina niezależnego drgawek, nigdy nie przyprawia o ból głowy. Nadal nikt nie umie ponadto tak kręcić scen erotycznych – tutaj są one zmysłowe, odrealnione i jak zwykle niezręcznie bliskie. Podążanie za Star to prawdziwa uczta dla zmysłów, którą należy smakować powoli i z szacunkiem, a przede wszystkim na wielkim ekranie.

Forma stanowi tutaj zresztą integralną część filmu. Z wdziękiem punktuje fragmentaryczność opowieści i nakazuje cieszyć się filmową chwilą, a nie czekać na nadchodzące podsumowanie. Dopiero z czasem wszystkie segmenty zaczynają spajać się w całość, tworząc portret młodych ludzi przeżywających trudny okres dojrzewania w kapitalistycznym świecie. Arnold potrafi przekonująco ukazać współczesne pokolenie – nie stara się patrzeć na nie przez żaden konkretny pryzmat, nie szuka na siłę powodów słabości i obaw charakteryzujących młode osoby. Zamiast tego decyduje się po prostu oddać głos swoim bohaterom i spojrzeć na świat z ich perspektywy. „Amercan Honey” pełne jest więc specyficznego języka, głośnej, popowej muzyki i nieco naiwnych motywów działań, ale nie są one wykorzystane w ironiczny, zdystansowany sposób. Rozpoczynająca akcję scena w supermarkecie, w którym nagle rozbrzmiewa „We Found Love” Rihanny, jakkolwiek kiczowato punktuje przeżywany akurat przez bohaterkę dramat, pokazuje też, że muzyka wydaje się szczerze oddziaływać na Star i staje się częścią jej relacji ze światem i otoczeniem. Krytyka kapitalistycznych hipokryzji też ma miejsce niejako na uboczu – a to za sprawą lunatykującej koleżanki, wypowiadającej przez sen złorzeczenia na temat ogromnych korporacji, a to przez długie ujęcie ciągnących się w nieskończoność rzędów fast foodów. System nie jest wcale ukazany jako karykaturalny diabeł odpowiedzialny za wszelkie zło na świecie. Większość postaci, ze Star na czele, wydaje się funkcjonować w jego ramach co najmniej przyzwoicie. Młodzi czerpią z niego to, co najbardziej potrzebne – pieniądze i umiejętność budowania poczucia własnej wartości – po czym rozwijają się dalej na własnych zasadach, nie oddając w ofierze wolności osobistej. Ich pragnienia i potrzeby też nie są wcale tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Mówiąc o tym, co planują w przyszłości wspominają własny kąt, spokój, prostą egzystencję. Są świadomi tego, że przechodzą jedynie konkretny okres w swoim życiu, który nie będzie trwał wiecznie. A gdzieś pod wszystkimi motywacyjnymi sloganami i zakrapianymi alkoholem imprezami mają miejsce subtelne przemiany, powoli zbliżające do nieuchronnego momentu niezależności – i to one w końcu okazują się najważniejsze.

„American Honey”, chociaż nie stroni od ironii i nie wybiela ani przedstawianego otoczenia, ani swoich bohaterów, staje się więc ostatecznie obrazem, z którego emanuje absolutna afirmacja życia w każdej jego postaci. Kreśląc obraz współczesnej Ameryki, Arnold skupia się na jednostce i jej próbach odnalezienia się w rzeczywistości. Podkreśla przy tym, jak zresztą w każdym swoim dziele, że należy najpierw skupić się na sobie i poczuć pewnie we własnej skórze, aby z powodzeniem stanąć oko w oko ze światem i wyjść z batalii zwycięsko. I nie ma zbyt wielkiego znaczenia fakt, że jej nowy film bywa nierówny, czasami używa zbyt natarczywej symboliki i bardzo długo się rozkręca. Kiedy ma się do czynienia z obrazem o tak ogromnej sile rażenia i tak przepastnych możliwościach odbioru, można albo poddać się jego sile i zatopić w bezkresnym oceanie doświadczenia, albo wzruszyć ramionami i pójść dalej, uznając, że takie spotkanie nie jest warte wymaganego wysiłku. Osobiście polecam pierwszą opcję.

 

„American Honey”
reż. Andrea Arnold
premiera: 31.03.2017