Archiwum
27.06.2012

Doświadczenie jedno/wielokrotne

Joanna Żabnicka
Teatr

18. Międzynarodowy Festiwal Sztuk Performatywnych A PART w Katowicach przeszedł do historii. Publiczność mogła obejrzeć nie tylko wykonawców z całej Polski, ale także z Anglii, Serbii, Danii, Francji, Belgii, Czech i Niemiec. Jednak różnorodność, charakterystyczna dla tego „przeglądu”, przejawiała się na szczęście nie tylko na poziomie narodowościowym.

Spełniając niejako obietnicę zawierającą się w nazwie festiwalu, jego organizator – katowicki Teatr A PART – postarał się o możliwe największe urozmaicenie prezentowanych form. W programie znalazły się więc: rozpoczynający imprezę koncert Tiger Lillies, przedstawienia z pogranicza teatru tańca (Granhøj Dans „Dance me to the end/off love”), spektakle plenerowe (Teatr Biuro Podróży „Planeta Lem”, Teatr A PART „Femina”), performanse odbywające się na ulicach miasta (Compagnie Cacahuete „Pogrzeb Mamy”), monodram (Teatr Porywacze Ciał „Zapis automatyczny”) oraz pokazy, w których przestrzeń teatralna udaje miejsca użytku publicznego (Teatr Strefa Ciszy „Smacznego!”, Teatr A PART „Cyrk Bellmer”), a widzowie są zapraszani do jej wypróbowania.

Nie sposób zresztą sklasyfikować wszystkich propozycji tegorocznej edycji – i chyba nie o to chodzi. Ważne jest to, że elementem łączącym wszystkie te wydarzenia – i wprost nawiązującym do istoty performatywności – było przeżycie widza: w ramach danego występu – jednorazowe, a dzięki układowi festiwalu – wielokrotne zarazem. Były jednak takie doświadczenia, które swoją intensywnością przyćmiły inne. Nie ma sensu streszczać wszystkich przedstawień, do gruntowniejszego opisu – gdyż w ten sposób powinno się chyba obchodzić z performansem – wybrałam zaledwie dwa.

Pierwszym, niewątpliwie wstrząsającym doznaniem był spektakl czeskiej grupy Tantehorse – adaptacja dramatu Oscara Wilde’a „Salome”. W czeskim ujęciu tytułowa bohaterka jest z początku mieszanką niezgrabności i spazmatycznych drgań ciała. Postać ta, przypominająca bardziej kawał poruszającego się ludzkiego mięsa, narodziła się po to, by tańczyć, choć nie można jeszcze o niej powiedzieć, żeby była do tańca stworzona. Zdaje się, że jej fizyczność dopiero dojrzewa i będzie gotowa na ten jedyny taniec, za sprawą którego nie tylko Jan Chrzciciel straci głowę.

Po pierwszym przebudzeniu jeszcze niedoskonały kadłub ciała tancerki, jakby intuicyjnie, zaczyna czołgać się ku zwisających na sznurach butach. Przemieszczanie się bez użycia rąk i nóg odbywa się poprzez groteskowe podskakiwanie ciała, pozostawiającego na czarnym podeście ślady pyłu, niczym przeklęty wąż w raju, do którego Bóg powiedział: „[…] bądź przeklęty wśród wszystkich zwierząt domowych i polnych; na brzuchu będziesz się czołgał i proch będziesz jadł po wszystkie dni twego istnienia” (Rdz 3, 14). Tak też dzieje się z Salome – mimo że z każdym ruchem jej ciało zyskiwać będzie na sprawności, każdy gest na sekundę zostaje zaznaczony w smudze światła opadającym z kończyny pyłem. Ten niezwykle plastyczny efekt wspomagany będzie jeszcze innym, powstałym także przy udziale światła. Kiedy drżące stopy odnajdą obuwie, wchodzą w nie i dźwigają całą postać do pozycji pionowej… unoszącej się nad ziemią. W tym momencie cień, który Salome rzuca na ścianę, jest cieniem na równi przynależącym do marionetki, jak i do wisielca. Ta podatność na wpływ wpisana jest w postać tancerki doprowadzającej do tragedii.

Tantehorse skupia się jednak nie tylko na tym rodzaju wpływu, determinanty. Tak jak Salome (rewelacyjna Miřenka Čechová) pragnęła zaspokoić swoją żądzę uczucia do Chrzciciela, tak król (Josef Wiesner) dał się uwieść wdziękom młodej kobiety. Rzeczywiście: spektakl jest igrzyskiem Herodowej chuci; dyszący z żądzy na swym podwyższeniu król uważnie śledzi taniec Salome, który zawiera także elementy erotyczne. Wykonywany jest na boso, niektóre sekwencje odtańczone zostają na rurze – ciekawe, że podtrzymującej podwyższenie, na którym stoi tron władcy. Im bliżej tragicznego finału, tym częściej słychać w tle przybierające na sile odgłosy zachłystywania się krwią, cięcia mięśni i kości – zapowiedź śmierci Jana.

Drugim przedstawieniem, które wywołało wśród publiczności niesamowite emocje, był „Mythobarbital” belgijskiego Abattoir Fermé. Widz nie ma w nim do czynienia z linearną akcją – tutaj dzieje się inaczej. Scena urządzona jest niemal jak zwykły pokój dzienny: kanapa, stolik do kawy, miska i kuweta dla kota. Zimne światło oświetlające tę przestrzeń i ospałość w ruchach postaci sprawiają jednak, że od tego domowego obrazka wieje martwotą. Jeśli któryś z bohaterów-zombie przezwycięża marazm i nudę, jakie rysują się na wszystkich twarzach, i decyduje się podjąć jakieś działanie, to powtarza je cyklicznie lub po prostu zapomina, że właśnie jakąś czynność wykonuje. Tak działają postacie sceniczne: jedna z kobiet powoli przegląda jakieś czasopismo o czarnych stronach, a mężczyzna nalewa kawę do kubka tak długo, aż cały dzbanek zostanie opróżniony. Takiemu zawieszeniu, które sprawia, że oglądanie owego niemego przedstawienia jest zajęciem naprawdę żmudnym, sprzyjają oprawa muzyczna i scenografia. Uszy widzów wypełniają jednostajne, bardzo niskie dźwięki – swoiste metrum dla kolejnych scenek. Otoczenie tej osobliwej gromady (rodziny?) stanowi długi rząd wieszaków, na których wiszą puste folie, służące do ochrony ubrań przed zanieczyszczeniem. Tworzą one jednocześnie osobliwą kurtynę na horyzoncie sceny, jakby chciano zasugerować: jest w tym drugie dno. Trudno jednak mówić tutaj o planie alegorycznym; chaos scen przypomina raczej oniryczne dramaty Strindberga czy konstrukcję, czerpiącą z narracyjnej techniki strumienia świadomości.

Ciekawe, że zdarzają się także momenty, w których postacie stają się żwawsze, jakby nagle odnalazły swój cel, na przykład kiedy odnajdują martwego kota pod stertą poduszek na kanapie. Kontakt z cudzą śmiercią wyzwala w umarlakach pokłady niepojętej energii, która każe im spakować zwłoki zwierzęcia do kartonu i obficie zasypać żwirkiem do kuwety. Jedna z kobiet podczas obrządku doznaje ekstazy czy może wręcz oświecenia (w końcu jest w tamtej chwili niewolniczo wpatrzona w płomień zapalniczki), następnie półnaga wczołguje się między półkę na prasę stolika do kawy i jego blat, rozpoczynając tym samym wędrówkę postaci po terenach baśniowych. W tej pozycji bohaterka przypomina królewnę Śnieżkę, zamkniętą w przejrzystym sarkofagu, a po nałożeniu czerwonych pantofelków – Kopciuszka (a może Dorotkę z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”?). Na końcu zaś wspina się po ustawionym pionowo szkielecie kanapy w asyście królików niczym Alicja w Krainie Czarów, by ostatecznie na jego szczycie rozpuścić włosy i zmienić się na chwilę w Roszponkę.

Wędrówka w takt psychodelicznej muzyki ma swój finał w najbardziej dojmującej scenie spektaklu, odmalowującej akt inicjacji seksualnej kobiety. Wszystko zaczyna się od jej wściekłego uderzania siekierą o podłogę, które na tyle meczy dziewczynę, że stopniowo pozbywa się swojego ubrania, aż pozostaje całkiem naga. W tym momencie powracają do widza wszystkie motywy erotyczne, pojawiające się na przestrzeni sztuki i brutalnie jasnym staje się połączenie ciężkiej fizycznej pracy, przypisywanej płci niepięknej, z delikatnym ciałem kobiety. Tymczasem na biodra leżącej na ziemi dziewczyny mężczyzna wysypuje dużą ilość różowych winogron, ugniata je i zagarnia w jej okolice, wywołując na twarzy bohaterki wyraz rozkoszy. Do tego przedziwnego masażu dołącza w końcu druga kobieta, dodająca do przedziwnej mieszaniny krwistoczerwony barwnik, który wydaje się już nazbyt oczywistym znakiem utraty dziewictwa. Owa niezwykle mocna estetycznie scena z pewnością sprawia, że spektakl zostaje w pamięci widzów, chociaż próbowano otumanić ich stroboskopowymi i neonowymi ostrymi światłami, wieńczącymi przedstawienie.

Zdaje się, że organizatorzy tegorocznego A PARTu chcieli, by widz pozostał wewnętrznie „wymieszany”, by porzucił zwyczajne myślenie. Przyczyniły się do tego także inne punkty programu festiwalowego, takie jak: „Historia herbaty” Dah Teatar, „Pandora” Teatru Formy, „Ogród Ilsy” Anny Peschke, „Re//mix/P.B.” Teatru Cinema i „Przejście” Sceny Plastycznej KUL. Połączenie spektakli, będących estetycznymi wariacjami na temat konkretnej idei, teorii, momentu historycznego, mitu i stereotypu kulturowego, pod jednym szyldem sprzyjało temu założeniu. Śmiało można więc stwierdzić, że mimo niewielkiej dziennej dawki (jedna lub dwie prezentacje) sztuk performatywnych, tegoroczna edycja A PARTu była dla uczestników festiwalu niezwykle smacznym kąskiem.

18. Międzynarodowy Festiwal Sztuk Performatywnych A PART
Katowice, 15–25.06.2012

fot. Jacek Lidwin, „Salome”

alt