Archiwum
01.03.2018

Dobrzy artyści kopiują…

Maciej Bogdański
Film

Wątpię, czy wielu widzów pamięta jeszcze o „Potworze z Czarnej Laguny” – jednym z bardziej popularnych horrorów science-fiction lat 50. To raczej mało emocjonujący w dzisiejszych czasach relikt przeszłości, w którym facet ubrany w lateksowy kostium powoli drepcze za niewprawnymi naukowcami i łapie ich swoją ogromną płetwą za głowę, co z jakiegoś powodu doprowadza do natychmiastowej śmierci. Jestem za to pewien, że nikomu nie przyszłoby na myśl, iż ten film byłby wspaniałą podstawą dla współczesnego love story, doprawionego elementami musicalu, komedii i thrillera osadzonego w czasach zimnej wojny. Żyjemy jednak w rzeczywistości, w której coś takiego właśnie miało miejsce. Potwór straszący widzów niemalże 60 lat temu zostaje teraz przywrócony do życia w „Kształcie wody”, ale tym razem zamiast polować na zagubionych w Amazonii biednych naukowców, przewraca oczami do uroczej Sally Hawkins. Nowy film Guillermo del Toro nie jest oczywiście remakiem „Potwora z Czarnej Laguny”, ale jego inspiracje nie są w żaden sposób maskowane, a raczej wystawione na pokaz. Moim zdaniem, jeśli już kraść – to właśnie w ten sposób. „Kształt wody” łączy tyle różnych elementów, że ostateczny efekt jest czymś zupełnie nowym. Zamiast poczucia obcowania z marną kalką tego, co widzieliśmy wcześniej, otrzymujemy twór zrodzony z czystej miłości do kina, a nasz odbiór zależeć będzie przede wszystkim od własnych upodobań i wrażliwości.

Nowy film del Toro to klasyczna historia romansu pięknej i bestii. Piękną jest tutaj Elisa – dozorczyni pracująca na początku lat 60. w jakiejś bliżej nieokreślonej placówce rządowej; bestią zaś – potwór znaleziony przez rząd Stanów Zjednoczonych w Ameryce Południowej, przetrzymywany w tejże placówce i przygotowywany do eksperymentów, które pozwolą Amerykanom zdobyć przewagę w wyścigu technologicznym ze Związkiem Radzieckim. Bohaterowie czują się nierozumiani przez otoczenie i odnajdują się jako dwójka samotnych, nieprzystających do społeczeństwa jednostek. Pojawiają się również, rzecz jasna, zły amerykański wojskowy i rosyjski agent próbujący przeniknąć do wnętrza placówki, by wykraść cenne informacje o nietypowym znalezisku. Scenarzyści bawią się nieco tymi schematami, ale nie na tyle, by wprowadzać niespodziewane zwroty akcji. To wciąż przede wszystkim klasyczna baśń, w której nie znajdziemy wielkich zaskoczeń fabularnych.

Reżyser skupia się znów na tym, co potrafi robić najlepiej – kreacji świata przedstawionego i fascynującej stylizacji artystycznej. „Kształt wody” wydaje się mieć miejsce w jakiejś oddzielnej rzeczywistości, gdzie wszystko okraszone jest kolorem głęboko nasyconej zieleni, a technologiczne nowinki lat 60. zdają się nieco zbyt nowoczesne i wysublimowane jak na swój czas. To swoista nostalgiczna hiperbolizacja – podkręcanie intensywności najbardziej charakterystycznych cech danej epoki zamiast zwyczajnego ukazywania realiów. Do tego del Toro jeszcze bardziej niż wcześniej miesza ze sobą gatunki, nie tyle przechodząc z jednego w drugi, ile kreując świat, w którym wszystkie współistnieją. Horror sąsiaduje tutaj z musicalem, a thriller z komedią i każda z tych konwencji wydaje się jak najbardziej na miejscu. Ciężko również posądzać „Kształt wody” o przesadną mainstreamowość – są tutaj odpowiednie dawki perwersyjnej erotyki i typowej dla twórcy „Labiryntu fauna” dosadnej przemocy, aby zaspokoić potrzeby tych szukających w kinie nieco bardziej ryzykownych zagrań. Dzięki temu del Toro udaje się też w końcu to, czego próbował dokonać od początku swojej kariery: stworzenie bajki dla dorosłych, która otwarcie wykorzystuje formułę kina familijnego, ale w formie dostosowanej do wymagań bardziej doświadczonego widza.

To nie jest wielowątkowe i skomplikowane dzieło, które należałoby czytać w odpowiedni sposób. Reżyser zamiast na intelektualne zaangażowanie widza stawia na czysty, emocjonalny przekaz. „Kształt wody” bowiem to, po pierwsze, opowieść o miłości, po drugie list miłosny do samego kina. Wszystkie odwołania i zapożyczenia zaczynają nabierać sensu, gdy ujęte zostały w tak dobitnie szczerej i osobistej perspektywie twórcy po uszy zakochanego w sztuce filmowej. Nie ma tutaj żadnego sztucznego silenia się na artystyczną oryginalność, a całość cechuje mimo wszystko zaskakująca lekkość, jakiej nie miały nawet najbardziej udane dzieła reżysera: „Kręgosłup diabła” i „Labirynt fauna”. Nowy film del Toro wydaje się ostatecznym gestem reżysera, który po wymuszonym „Crimson Peak” godzi się z własną wrażliwością artystyczną i zamiast ją maskować, wystawia ją na publiczny pokaz.

Z dziełem mającym oddziaływać na poziomie emocjonalnym nigdy nie jest jednak łatwo – albo nawiązuje ono porozumienie z widzem, albo nie. Jeżeli tego porozumienia nie ma, kolejne atrakcje proponowane przez twórców zamiast angażować, wywoływać będą jedynie kolejne wzruszenia ramion. Dla mnie: kogoś, komu zarówno szkaradne monstra z niskobudżetowych horrorów, jak i rozbuchane sekwencje taneczne z klasycznych musicali pozostają bliskie sercu, „Kształt wody” okazał się jednym z bardziej intensywnych emocjonalnie przeżyć kinowych ostatnich miesięcy. Wiem jednak, że to osobista perspektywa i coś, czego nie doświadczą w kinie wszyscy.

 

„Kszałt wody”
reż. Guillermo del Toro
premiera: 16.02.2018