Archiwum
30.09.2019

Dobry glina, zły glina, „Piłsudski” i „Legiony”

Kornelia Sobczak
Film

„Piłsudski” i „Legiony” są trochę jak dobry i zły glina. Tyle że taktyka dobrego i złego gliny jest skuteczna wtedy, kiedy najpierw wchodzi zły i grozi, krzyczy, poniża, a potem dobry, który łagodzi i koncyliuje, w rezultacie zaś obaj dostają, czego chcą. W tym przypadku było na odwrót, „Piłsudski” wszedł do kin na tydzień przed „Legionami”, co odrobinę komplikuje moją koncepcję recenzji, należy jednak pamiętać, że w tej parze żaden z policjantów nie gra przecież fair.

Na początku wyznam rzecz szokującą: „Piłsudski” w reżyserii Michała Rosy jest może najlepszym polskim filmem historycznym ostatnich kilkunastu lat (aha, jest jeszcze „Wołyń”), a widziałam tychże sporo, gdyż taki mam właśnie syndrom sztokholmski. Tymczasem Rosa zaskakuje (to że „zaskakuje”, mówi też coś o tym, z jakimi oczekiwaniami idzie się na film o Polskiej Historii) solidnym rzemiosłem: ładne kadry, ciekawe wnętrza, nieprzefajnowane kostiumy i albo świetnie (Borys Szyc, Tomasz Schuchardt), albo więcej niż przyzwoicie zagrane role (cała reszta). Scenariusz trzyma się kupy, nie gubi wątku i nie zawiesza się co chwila w meandrach onirycznych dygresji. Najzwyczajniej w świecie dobrze się to ogląda, historia wciąga, tym bardziej że wiemy, jak się skończy. Co wyjątkowe w nowym polskim kinie historycznym (które stanowi przecież coś w rodzaju s z k o ł y, ale to temat na osobny tekst) – właściwie nie ma w tym filmie żenujących dialogów (a te, które takie są, przypadkiem zawierają słowo „Polska”), ogląda się go spokojnie, bez przyczajonego albo i całkiem jawnego bólu zębów, bez psychofizycznego dyskomfortu określanego przez miejski słownik potocznej (już!) polszczyzny mianem krindżu. Można się poczuć jak dorosła osoba, której inna dorosła osoba pokazuje kawałek naszej historii, jak w  n o r m a l n y m kraju. O przebiegły, dobry glino!

Piłsudski jest tu człowiekiem z krwi, kości, brody, wąsów, ciała, mięśni. Człowiekiem ze zmęczenia, zniechęcenia, dezorientacji. Balansującym między prostolinijnością i prostactwem. Borysowi Szycowi udało się uchwycić charyzmę Ziuka, Dziadka, Komendanta: zarazem szorstkość i ciepło, urok i toporność, coś, co musiało działać tam i wtedy, co działa z kart opowieści historycznych, co uwodzi w postaci Piłsudskiego do dzisiaj. Ciało Piłsudskiego, osoba aktora – są tu ciekawsze niż fabuła, ważniejsze niż słowa, bardziej zajmujące niż polityka. To zarazem film jakoś dziwnie kameralny – parę osób, duży czas. Mimo rozmachu przestrzeni, którą co chwila obejmują szerokie kadry, jest to w zasadzie historia koleżeńskich rozmów, zwątpień i utarczek. Udało się dobrze napisać i zagrać dialogi – powtarzam to raz jeszcze, bo naprawdę stanowią największą bolączkę nowego polskiego kina patrio… to znaczy historycznego. Bohaterowie mówią w sposób zrozumiały, a jednocześnie nierażący anachronizmem ani zatrważającym ubóstwem leksykalnym. W dodatku ich język brzmi ciekawie – poprzez lekki, nienachalny, niekarykaturalny wileński zaśpiew i nietłumaczące się nikomu z niczego rusycyzmy. Piłsudski w rozmowach z Aleksandrem Prystorem przechodzi płynnie na rosyjski i nikogo to nie dziwi – ten zabieg dobrze pokazuje, że polskość, o którą z takim uporem szło, była, bo musiała być, konstruktem, projektem do wymyślenia, nie tylko w sensie politycznym i tożsamościowym, ale także tym najbardziej podstawowym, bo językowym właśnie! Do tego wytrawnie potraktowane wątki osobiste: przytłumiona na drugim planie, a wstrząsająca ogromem cierpienia tragedia Walerego Sławka i Wandy Juszkiewiczówny (pasierbicy Piłsudskiego), Ziuk jako namiętny kochanek, atrakcyjny mężczyzna i niewierny mąż (cóż, życie), kobiety, które są na marginesie, bo tam je zepchnęło ciśnienie historii, a nie brak wyobraźni scenarzysty. Gdyby nie ostatni kwadrans – zbędny, dłużący się, wtórny – można by z czystym sumieniem wystawić osiem gwiazdek na Filmwebie i wrócić do lepszych zajęć. Tyle że ja nie wierzę w system gwiazdkowy.

No i teraz klops, bo oczywiście dobrze by było, gdyby „Legiony” okazały się rozkosznie złym gniotem, jak obiecywał ich trailer, wybuchowym i fantazyjnym prequelem do „1920 Bitwy Warszawskiej” (rany, co za karkołomny tytuł, to się naprawdę tak nazywało?) Jerzego Hoffmana, która pozostaje zachwycająco najwspanialsza w kategorii „patriotyczne filmy najgorsze”; sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. À propos syndromu sztokholmskiego, to „Legiony” trwają tak długo, że oczywiście zdołałam go w sobie w kierunku tego filmu rozwinąć. Była nas zaledwie garstka na porannym pokazie dla seniorów, po trzech godzinach ledwo dobrnęliśmy do Kostiuchnówki (lipiec 1916), siedzenia cierpły, kończyny rozpoczynały niesubordynowane peregrynacje w stronę sąsiednich krzesełek („na głowę sobie te nogi załóż” – zgromiła mnie matczynym głosem pani z rzędu wyżej, która wcześniej strofowała swego towarzysza za szeleszczenie), początkowe uczucie bolesnego zażenowania ustąpiło rezygnacji i poddaniu się sennym krajobrazom oraz poodrywanym od siebie scenom, porzucanym i odnajdywanym wątkom. Przyznać należy, że bardzo przyjemnie było wodzić oczyma za Wiktorią Wolańską, oryginalną debiutantką w roli Aleksandry Tubilewicz, centralnej postaci filmu i miłosnego trójkąta. „Ten wątek miłosny niepotrzebny” – orzekła pani od szeleszczącego pana, nie bez racji.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że twórcom „Legionów” wydawało się, iż tworzą epicki fresk, bolesny melodramat rzucony na tło wielkiej historii, opowieść o młodości, miłości i wolności czy jakie jeszcze recenzenckie kalki można by podrzucić na tę okoliczność. Najciekawsze jednak jest w tym filmie rozjeżdżanie się obrazów i słów. Słów – tych z wewnątrz i tych z zewnątrz – począwszy od niezliczonej liczby logotypów instytucji, które dołożyły się do produkcji dzieła, skończywszy na doklejonej na koniec szlachetnej klauzuli o wdzięczności dla tych, co „wywalczyli nam niepodległość”. Muzyka też jest jakaś „zewnętrzna”, jakby ją dograno w postprodukcji na szybko, dla podrasowania patriotycznego patosu. To po prostu zła muzyka. A wewnątrz? Dialogi są, co tu kryć, czerstwe i nieporadne, na szczęście bywają długie minuty, kiedy ich nie ma. Ale ktoś tu bardzo ciekawie myślał obrazem, zwłaszcza w scenach batalistycznych. Są długie, męczące, ćwiczące wszelkie możliwe ujęcia i skróty kamery – jakby to był poligon dla operatora i montażysty – lecz ich rozwlekłość odpowiada w pewien sposób temu, o czym są – o trudzie wzajemnego zabijania się. Jakiś rosyjski żołnierz w okopie żegna się prawosławnym sposobem po wielokroć, zanim jego głowa nie zostanie rozwalona polską szablą. Inny desperacko i bohatersko próbuje usunąć wiązkę dynamitu przyczepioną do mostu kolejowego przez dywersantki w służbie Legionów, Olę i Krysię – wybucha i on, i most, i pociąg. Nieważne, jak wspaniale wygląda koń w galopie, jak pięknie siedzi na nim przystojny ułan, na końcu i tak chodzi o krew i flaki. „Wojna to nie kurtuazja, lecz najohydniejsza rzecz w życiu, trzeba to zrozumieć i nie bawić się w wojnę” – pisał Lew Tołstoj, weteran wojny krymskiej. „Legiony” są prostodusznie naiwne w roli złego gliny, nie udają, że chodzi im o coś więcej niż patriotyczną agitkę z love story w tle (ewentualnie na odwrót: patriotyczne love story z agitką w tle) i zarazem nie są w stanie ukryć krwawej istoty tego patriotyzmu.

Natomiast im dalej od końcowych napisów „Piłsudskiego” – wracam do dobrego gliny – tym bardziej narastają we mnie frustracja i poczucie jakiegoś oszustwa. Bo pozorując mięso historii i ludzki konkret (wycieńczony udawaniem chorego psychicznie Piłsudski woła kolegów o pomoc w goleniu się i zasypia na trzydzieści godzin), Rosa nakręcił film w gruncie rzeczy banalny i konserwatywny. Historię Piłsudskiego – i tę sprzed Legionów, i tę po 1918 roku – można opowiedzieć na sto różnych sposobów, nie brakuje w niej kontrowersji, zwrotów akcji, napięć, sprzeczności – to prawdziwa gratka dla biografów. Nie chodzi tylko o to, że jest historią od bojownika do tyrana, od więźnia politycznego do twórcy politycznego więzienia, ale choćby o to, że Piłsudski był trochę Kotem w butach polskiej polityki – mistyfikował, powoływał do życia nieistniejące ciała administracyjne, ryzykował, udawał silniejszego, niż był w istocie, porzucał dawnych aliantów, szukał sojuszników z każdej strony, był wojskowym dyletantem, który stworzył wojskową legendę. Można by opowiedzieć o tym, co poświęcał dla sprawy niepodległości: życie ludzkie i idee, wartości społeczne i programy reform. Tutaj zaś dokonuje się cudów męstwa, by w zasadzie nie powiedzieć nic. A zwłaszcza nie powiedzieć „socjalizm”, co jeden zabawny internauta skwitował komentarzem „PPS – Polska Partia Prawa i Sprawiedliwości”, bo w istocie ten skrót chyba ani razu nie jest w filmie rozwinięty. Wszyscy wiemy, że Piłsudski wysiadł z czerwonego tramwaju na przystanku niepodległość itd., itp., ale tutaj nawet to wysiadanie nie jest za bardzo pokazane, a już na pewno nie kolor tramwaju! Podczas sceny manifestacji na placu Grzybowskim (listopad 1904) bojowcy śpiewają „Warszawiankę”. Tylko że w latach rewolucji 1904–1907 śpiewano nie „Oto dziś dzień krwi i chwały”, ale „Dziś, gdy roboczy lud ginie z głodu / Zbrodnią w rozkoszy tonąć, jak w błocie”, czyli „Warszawiankę 1905”. Nie wiem, czy zamiana pieśni to błąd faktograficzny, czy celowy zabieg, nieważne, choć znamienne. Oba zresztą filmy obchodzą się ostrożniutko z wątkiem klasowym – w „Legionach” jest on tłem melodramatu, bo jeden z bohaterów jest biedny, drugi bogaty, a gdy Ola dyga przed hrabianką, właścicielką pałacu, w którym urządzono lazaret i wyjaśnia „jemy jej chleb” – to nie wiadomo, czy ironizuje (obawiam się, że jednak nie). Nie ma tła społecznego, nie ma problemów ideologicznych, nie ma endecji, która przecież wcale się do zbrojnej walki o niepodległość nie paliła.

Cień dylematu pojawia się w „Piłsudskim” na początku – to moment, w którym konspiratorzy skupieni wokół Ziuka decydują się na korzystanie z metod terroru w walce z rosyjskim zaborcą: bomby, zamachy, napady na pociągi. Pojawiają się wątpliwości: tak strzelać do ludzi, w końcu jesteśmy partią polityczną? Jest to jednak dylemat bałamutny i pozorny – bo po pierwsze, przecież teleologia filmu pokazuje, że była to droga słuszna i do wielkiego prowadząca celu, a po drugie, partyjni oponenci Piłsudskiego (to znaczy przyszła PPS-Lewica) przedstawieni są jako postaci wielce antypatyczne, jałowi politykierzy, którym rzeczowy Ziuk przeciwstawia twardą wolę walki o niepodległość. Że niepodległość jest ważniejsza niż równość, niż sprawiedliwość społeczna, niż wyzwolenie robotników – to się rozumie samo przez się, poza kadrem, nic więc dziwnego, że ideom socjalistycznym najdosłowniej odmawia się w tym filmie prawa głosu.

Oba filmy mają zaś strasznie oszukańcze trailery – nie dajcie się zwieść, są długie chwile ciszy między zapowiadanymi fajerwerkami. Czasem myślę, zupełnie nieironicznie, że nowe kino patriotyczne powinno właściwie poprzestać na produkcji zwiastunów – dobrze się czuje w dynamicznym montażu, losowych scenach, dramatycznie rzucanych kwestiach i budowaniu patriotycznych teledysków pod amerykańskie szlagiery (pamiętacie jeszcze Lanę Del Rey w zwiastunie „Miasta 44” Jana Komasy? W zwiastunie „Legionów” mamy, a jakże, „Legendary” grupy Welshly Arms i uroczy kawałek angielskiej indie piosenkarki Birdy). To forma krótka jak szarża, to medium patosu i ułańskiej fantazji. Pozwala też na ucieczkę od problemów, których to kino ciągle nie chce lub nie potrafi udźwignąć.

 

„Piłsudski”
reż. Michał Rosa
premiera: 13.09.2019

„Legiony”
reż. Dariusz Gajewski
premiera: 20.09.2019

Legiony, fot. Jacek Piotrowski