Archiwum
20.04.2017

Dlaczego obejrzałam wszystkie odcinki „Tacy jesteśmy”

Olga Szmidt
Seriale

Kiedy zastanawiałam się, jakie emocje towarzyszą oglądaniu pierwszego sezonu „Tacy jesteśmy” („This Is Us”), przychodziło mi do głowy jedno skojarzenie: comfort food. Nieszczególnie wyrafinowane, bardzo nostalgiczne i pozbawione zgrzytów. Coś, po co chętnie sięgamy w momencie kryzysu i zmęczenia, co jednak pozostaje raczej domeną naszej szczęśliwie minionej, domowej przeszłości. Kaloryczne, nieszczególnie wyrafinowane, ale potrzebne w pewnych chwilach. Każda kuchnia i kultura mają różne comfort foody, zależne od lokalnych tradycji i preferowanych sposobów łączenia tłuszczu i cukru. Polska wyraźnie różni się pod tym względem od amerykańskiej, podobnie jak sentymentalna podróż w tym serialu ma inny kształt, niż miałaby jej polska wersja. Rozpoznawalne pozostają jednak emocje – tęsknota za jednością, za zrozumiałym światem z oczywistymi regułami, za przewidywalnymi i pokonywalnymi przeszkodami losu, za problemami, które kończą się przy stole spowitym sentymentalną mgiełką. Wszyscy tam byliśmy. Albo jesteśmy w stanie stworzyć tę fantazję.

Osiemnastoodcinkowy pierwszy sezon opowiada historię małżeństwa oraz ich nagle i znacznie powiększającej się rodziny. Rebecca (w tej roli zaskakująco dojrzała kreacja Mandy Moore) i Jack (Milo Ventimiglia) zostają rodzicami trojaczków. Ich pojawienie się na świecie łączy się z dramatycznymi okolicznościami, ale także nieoczekiwanym „znakiem”, jaki daje im wszechświat. Wracają więc do domu z trójką małych dzieci, których opieka zdaje się wymagająca, ale nade wszystko satysfakcjonująca i zapewniająca niewyczerpane źródło miłości. Nieco przesadnie sielankowa wizja potrójnego rodzicielstwa (zmęczenie i zwątpienia rodziców na palcach jednej ręki zliczyć) przełamywana jest przede wszystkim dramatami wykraczającymi poza ściany rodzinnego domu. A to niespełniona muzyczna kariera, a to konflikty i brak zrozumienia z rodzinami. Wszystko w ramach konwencji obyczajowej, spokojnej, utrzymującej nas w poczuciu bezpieczeństwa, że wszystko się jeszcze uda, trzeba tylko zaczekać do kolejnego odcinka. Największa niepewność łączy się z pochodzeniem trzeciego dziecka – Randalla, urodzonego tego samego dnia, adoptowanego i wychowywanego od początku z Kate i Kevinem. Randall wyróżnia się wśród rodzeństwa – jest czarnoskóry i szalenie zdolny. Jego nadzieja na poznanie biologicznych rodziców wydaje się jazdą obowiązkową obyczajowego serialu lub filmu z tego rodzaju wątkiem. W pewnym momencie, który nie wpływa niestety jednoznacznie na jakość serialu, ta ustalona podróż zmienia nieco swój kierunek. Twórcy zdają się dokładać w tym zakresie wszelkich starań, aby z prostej obyczajowej historii wydobyć coś więcej – emocje przekraczające mały ekran, lecz nadal pozwalające wszystko zrozumieć i nie cierpieć zbyt długo niepewności. Na tym chyba polega pojawiający się problem z tym serialem – mimo sekretu napędzającego pierwszą połowę serialu oraz kolejnego odpowiadającego za cliffhangery w drugiej, niejasności czy niepewności nie są udziałem widza. Bohaterowie nie tylko tłumaczą sobie wszystko do ostatniej kropki (to zwykle tylko kwestia czasu; staje się to w końcu nieco męczące, gdy widzimy, że także fabularnie odwlekanie zdaje się nieuzasadnione), ale przede wszystkim wydają się zdolni do tego, aby ostatecznie uczynić wszystko przejrzystym i doskonale pasującym do sepii filtrującej wizualnie retrospekcje. W minionym świecie przecież wszystko się w końcu układało. Sepia nie zna trzęsień ziemi. Nawet kiedy pojawiają się skomplikowane kwestie rasowe, narkotyki, alkoholizm, przemoc i Bóg wie, co jeszcze, podane są każdorazowo w najbardziej przystępnej i łatwej formie, jaką potrafię sobie wyobrazić we współczesnej telewizji. Nic nas tu nie zaskoczy może poza konwencją i konserwatyzmem tych reprezentacji spod znaku „zagrajmy to raz jeszcze”, z którymi ostatnimi laty raczej z ulgą się już żegnaliśmy w najlepszych produkcjach. Trudno mi jednoznacznie powiedzieć, czy najważniejszym celem była możliwie najbardziej szeroka widownia, czy raczej próba wykonania kilku kroków wstecz w historii telewizji. Tak średnio i tak niedobrze.

Trudno jednak zaprzeczyć, że „Tacy jesteśmy” ma sporo mocnych punktów. Do najważniejszych należy niewątpliwie część postaci, które stanowią jeżeli nie novum, to na pewno rzadkość w amerykańskiej telewizji. Znakomita rola Chrissy Metz, która tworzy interesujący obraz Amerykanki zmagającej się z potężną nadwagą i cieniem, jaki rzuca na nią brat celebryta. Metz jako Kate jest odważna i powściągliwa, podejmuje regularnie nierówną walkę z kompleksami, a jednocześnie swoją tożsamość definiuje za ich pośrednictwem. Także jej partner, Toby, zdaje się brakującym elementem pejzażu współczesnej telewizji. Nie tylko dlatego, że chętnie wpisałabym go na roboczą listę „Najsympatyczniejszych serialowych bohaterów ostatnich lat”, ale dlatego, że wykracza nieco poza stereotyp miłego pana z nadwagą, jaki doskonale znamy z mniej lub bardziej komediowych produkcji. Rola Metz nie jest rewolucyjna, podobnie jak postać Toby’ego nie wstrząśnie standardami pokazywania ciała w telewizji. Nie sposób mieć złudzeń, że wydarzy się tu wiele więcej niż spokojna akceptacja, że ludzie są różni (w granicach rozsądku), ale przecież najważniejsza jest miłość, która nas łączy. Prawda? Prawda. Jak każdy popkulturowy banał.

Problemem jest bowiem pozór różnicy, pozór problemów, pozór rewolucji i pozór prawdy, jakie oferują twórcy „Tacy jesteśmy”. Nie mam wielu wątpliwości, że jest to reakcja na czas kryzysu. Global financial crisis 2007/2008 roku to jedno, przeobrażenia współczesnego świata z poczuciem niepewności i lękami przeplatanymi dyskryminacją i konserwatyzmem – to drugie. Oba te czynniki zainspirowały twórców – także kultury popularnej – do pójścia krok dalej, do małych rewolucji, do śmielszej krytyki społecznej, ekonomicznej, rasowej i feministycznej. Reakcja na epokę kryzysu to zawsze szalenie interesująca kwestia. Najbardziej wówczas, gdy przynosi takie seriale, jak „Dziewczyny”, „Please Like Me”, „Master of None” czy – nieco bardziej odległe tematowi – „Fleabag”. To jednak produkcje, które próbują pokazać coś, o czym dotąd nie mówiliśmy zbyt często, na co mniej chętnie patrzyliśmy. Bez względu na szczegółową ocenę tych seriali, reagują one na kryzys krytyką, próbują znaleźć przyczynę i wymyślić inny język. Pod tym względem „Tacy jesteśmy” jest serialem – mówiąc rzadziej ostatnio używanymi pojęciami – skrajnie reakcyjnym. W złotej (czy też: sepiowej) przeszłości szuka prawdy i sensu. I postrzega ją jako najważniejszy punkt podniesienia, nadzieję na konsensus oraz wycofanie się z aktualnych błędów i dramatów. W „Tacy jesteśmy” czas się zatrzymał. Nie w retrospekcjach, ale tęsknotach.

Mniej więcej do połowy sezonu oglądanie tego serialu daje niewątpliwą przyjemność. Raczej przynależną melodramatom aniżeli dramatom, ale interesująco rozgrywającą emocje widza. Trochę się wzruszamy, trochę kibicujemy, a trochę poczciwie śmiejemy wraz z bohaterami. Historia rodziny Pearsonów jest wciągająca i bardzo sprawnie napisana. Nie ma dłużyzn, nie kręcimy się w kółko i nadal mamy wiele pytań. Z czasem, mniej więcej w połowie sezonu, fabuła przestaje się rozwijać. Można odnieść wrażenie, że twórcy zachwycili się emocjonalnym ładunkiem serialu i zaczęli stawiać raczej na sentymentalne medytacje niż na dramat rodzinny. Ten miał jednak spory potencjał – przełamania lęków współczesności i śmiałej fantazji o czasie zastygłym. Wprawdzie od początku można było zgłaszać wątpliwość, czy mamy do czynienia raczej z wzorami osobowymi niż postaciami, ale dlaczego by nie spróbować? Do połowy sezonu jest to naprawdę bardzo dobry melodramat – wyciskacz łez z przyjemnym poczuciem humoru. Im dalej jednak, tym bardziej upajamy się już dobrze znanymi emocjami i poczuciem bezpieczeństwa. Drobne dramaty, nieporozumienia i zawody tylko wzmacniają to poczucie. Wiemy, że nic nie wykroczy poza tę ramę. Nie chodzi tu zresztą tylko o zwykłą nudę, ale o nudę, jaka rodzi się z oglądania samozachwytu. Ten serial to wyrazisty dowód na to, że z bajań o wspaniałym minionym świecie i prób jego odtworzenia we współczesności rzadko wychodzi wspaniała kultura. W mniejszej dawce byłby wspaniały. Trochę płaczliwy, trochę ciepły, trochę „o ludziach”, trochę – mimo początkowych obietnic – gwarantujący zerowy wysiłek przed telewizorem. Jak comfort food, który poza sytuacjami spadku sił witalnych i potrzeby przykrywania się kocem, nie jest szczególnie interesujący.

 

 

„Tacy jesteśmy” / „This Is Us”
twórca: Dan Fogelman
CBS
2016