Archiwum
01.06.2017

Dlaczego obejrzałam wszystkie odcinki „Master of None”

Olga Szmidt
Seriale

Tym, którzy Aziza Ansariego znają ze stand-up comedies, spieszę z informacją: „Master of None” jest o wiele lepszy. Zabawniejszy, bardziej błyskotliwy i bardziej złożony. Większość obserwacji, które wypowiadają bohaterowie, dotyczy skomplikowania kwestii rasowych w USA. Nie sposób im odmówić trafności i, nierzadko, bezpośredniości. Tożsamość głównego bohatera, którego rodzice pochodzą z Indii, a on sam urodził i wychował się w Stanach, zdaje się tematem równie ważnym lub ważniejszym niż historia wyznaczana przez gatunkową ramę serialu. Zapomniałabym, to przecież komedia romantyczna.

Główny bohater, Dev, jest 30-letnim początkującym aktorem. Jego zmagania na castingach, w poszukiwaniu ról i innych możliwości (w drugim sezonie jest np. gospodarzem dość głupiego programu „Clash of the Cupcakes”) stanowią jeden z przyczynków do krytyki polityki rasowej Hollywood i przemysłu filmowego.

Dev: You see „The Social Network”? Max Minghella plays an Indian guy. He’s white. They browned him up.

Ravi: No no, I read he’s one-sixteenth Indian.

Dev: Who cares? If you go back far enough we’re all one-sixteenth something. I’m probably one-sixteenth black. You think they’re gonna let me play Blade?

W serialu pojawia się cały wachlarz rozważań, żartów i obserwacji dotyczących ponurej praktyki, jaką jest whitewashing. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z serialem publicystycznym. Owszem, w słabszych momentach możemy dostrzec przewidywalność i powtarzalność motywów, ale wydaje się, że Ansari ostatecznie zawsze wychodzi z tego obronną ręką. Jego strategia zadaje też kłam przesądowi, jakoby komedia na temat rasy musiała posiadać elementy rasistowskie, aby bawić widza. Bo i to jest chyba największą siłą „Master of None” – humor i swoboda, z jaką Dev i jego przyjaciele wyciągają nas na wycieczkę po nowojorskich mniejszościach etnicznych. Wątki miłosne wydają się w obu sezonach nieco doklejone do całości, mimo że pozwalają twórcom serialu na dodatkowe wycieczki do świata moralności, obyczajowości i wyobrażeń na temat romansowego życia w Nowym Jorku.

„Master of None” zdaje się sprytnie oscylować pomiędzy tym, co nazwalibyśmy mądrością (tak, uważam, że ten serial jest – poza wszystkim – mądry) a straceńczymi pomysłami Deva, Denise i Arnolda. Doskonałym odcinkiem (s02e08) jest ten poświęcony historii przyjaźni Deva i Denise. Zmieniają się stroje, scenografie, bohaterowie dorastają i co rok spotykają się w domu rodzinnym dziewczyny na Thanksgiving. Niezwykłą czułością przedstawienia odznacza się to, w jaki sposób pokazane są tu relacje matriarchalnej czarnoskórej rodziny, która co roku zaprasza do siebie Deva. Przyjaźń nastolatków, a później dorosłych ludzi przechodzi różne etapy – dotyczy to także ich tożsamości seksualnej, kulturowej, a wreszcie rosnącej samodzielności w określaniu siebie. Zmagania z oczekiwaniami rodzin są zarówno w przypadku Denise, jak i Deva kwestią newralgiczną. Dotyczy to kwestii fundamentalnych, a więc religii, wyobrażenia na temat rodziny i relacji międzyludzkich, ale też bardziej codziennych, choć wynikających z obu powyższych. Temu poświęcony jest między innymi odcinek o jedzeniu wieprzowiny. Dev, pasjonat bekonu i tym podobnych wyrobów, przez lata ukrywa to przed swoimi rodzicami, wyznającymi islam i podążającymi za regułami dotyczącymi diety. Problemy Deva oraz jego kuzyna w tym zakresie zdają się nie aż tak istotne. Jednak te małe transgresje sprawiają, że obserwujemy Deva nie jako inkarnację rozmaitych klisz kulturowych i religijnych, ale jako postać ustanawiającą reguły swojego życia na własną rękę. To odświeżająca perspektywa. Odświeżająca i przekonująca. Nic bowiem bardziej męczącego niż oglądanie kliszowych postaci w kliszowych relacjach, które mają nam powiedzieć, jak być powinno. „Master of None” wykorzystuje strategię oświetlania newralgicznych wyobrażeń, fraz i stereotypów nie po to, aby przeprowadzić proces. Celem jest chyba wykonanie kroku w stronę wzajemnego rozumienia i krytycznej lektury naszych własnych dyskursów. Bo za tym wszystkim zdaje się stać jedno, za przeproszeniem, przesłanie: be nice.

A że Ansari jest komikiem, a nie nauczycielem, wszystko to, co nam podaje, ma wyrazisty smak. Nie ma beżu, nie ma nudy, nie ma pogadanek. Właśnie, smaki. Dev jest do tego wszystkiego jeszcze smakoszem, pasjonatem włoskiej kuchni, z ekscytacją mówiącym o nowych restauracjach, nowych daniach i nowych smakach. W drugim sezonie nabiera to dodatkowych rumieńców, kiedy bohater wyjeżdża do Włoch na kurs robienia makaronu. Wtedy też mamy do czynienia ze śmiałym gestem formalnym – czarno-białą kolorystyką, kadrowaniem znanym z klasyki włoskiego kina, postaciami, które wydają się – znaną też z filmów ostatnich lat – fantazją o Włoszkach i Włochach. Nie oglądałabym tego na Waszym miejscu, będąc głodną.

Tym, co wyróżnia „Master of None”, jest z pewnością rozmaitość. Także pod tym względem serial bije na głowę – pozbawiony ciężaru i humoru zarazem – serial „Dear White People”, który zadebiutował niedawno także na Netflixie. Mamy w serialu Ansariego sporo odcinków, które stanowią właściwie odrębne całostki, wyraźny pomysł czy konwencję, do jakiej się odwołują. Jest więc i wspaniała wycieczka do ojczyzny country – Nashville (s01e06) oraz rozczulające i rozmaite zarazem historie nowojorczyków (s02e06), podczas których przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, czy nadal oglądam „Master of None”, czy może Netflix zaszalał na poziomie interfejsu i zamiast tego oglądam świetnie zrobioną społeczną panoramę miasta. Rzeczywiście, w serialu nie brak bardzo dobrych pomysłów, choć muszę jednak zastrzec, że czasami zdawało mi się to nadto popisowe, może tracące na spójności na rzecz „pokazania wszystkiego”. Po obejrzeniu jednak szalenie rozczarowującego drugiego sezonu serialu „Love” nie może nie budzić uznania co najmniej utrzymanie formy „Master of None”. Sporo tu nie tylko zaskoczeń, ale i świeżości. Ansari bywa w swoich obserwacjach słusznie brutalny i nonszalancki zarazem. Trudno pewnie od niego oczekiwać jeszcze wielkiej dyscypliny scenariuszowej czy narracyjnej. Wydaje się, że to mimo wszystko niewielki koszt, kiedy pamięta się o takich odcinkach, jak „Parents” (s01e02) czy rollercoaster pierwszych randek (s02e04). Fakt, że rodzice serialowego Deva są rodzicami prawdziwego Aziza, dodaje pewnie temu wszystkiemu nieco realizmu. Tego jednak w „Master of None” nie brakuje od początku. Połączenie pokory, humoru i samoświadomości jest znakiem rozpoznawczym Aziza Ansariego. W jednym ze stand-upów mówił o pokoleniowym doświadczeniu, opisywanym podobnie jak w „Master of None”:

I don’t think we’re as amazing as our parents are… I’m not going to have any struggles to tell my kids about. What’s my story going to be like? „Ah, son, once, when I was flying from New York to L.A., my iPad died!”.

Banał? Pewnie tak. Można w tym dostrzec dwuznaczność – wstydu i ulgi, że dramatyczne doświadczenia rodziców nie były jego udziałem. Mało w tym jednak sentymentu. Krytyka ideologii, rasizmu i Hollywood pojawiają się tu równolegle do scen z życia drugiego pokolenia imigrantów, romansów i ujmujących rozmów między przyjaciółmi. Nie jest to na pewno serial doskonały, nie wiem, czy przełomowy. Na pewno jest dobrą rozrywką, zaproponowaną z rzadko widzianej w serialach perspektywy. Poproszę dokładkę!

 

„Master of None”
twórcy: Aziz Ansari, Alan Yang
Netflix