Archiwum
13.07.2017

Dlaczego obejrzałam wszystkie odcinki „Bloodline”

Olga Szmidt
Seriale

Nic nowego pod słońcem, można by powiedzieć. Dysfunkcjonalna rodzina, która pod pozorem perfekcji, lokalnego autorytetu i domowego ciepła dokonuje rzeczy strasznych. Na tle pięknych widoków leje się krew, przesypują narkotyki, a toksyczne relacje zyskują destrukcyjną moc. Wszystko to widzieliśmy już nie raz, ale czym byłaby popkultura, gdyby ze znanych schematów po raz kolejny nie wyciskała nowej jakości?

Florida Keys, gdzie rozgrywa się większa część akcji, to serialowe miejsce doskonałe. Spektakularne krajobrazy są atrakcją samą w sobie. Archipelag filmowany jest tu zresztą z nieskrywaną przyjemnością – długie ujęcia, zdjęcia z lotu ptaka, panoramiczny zawrót głowy. Podobnie jak w przypadku „The Affair”, przyciągające widza otoczenie ma swoje istotne funkcje w rozwoju fabuły. W „Bloodline” znaczenie ma nie tylko fakt niewielkiej odległości dzielącej Key West od Kuby, ale przede wszystkim wszechobecny ocean. Rodzina Rayburnów prowadzi pensjonat założony przez protoplastów rodu. Nie chodzi tu tylko o wspólny biznes czy przywiązanie do miejsca. Pojawienie się Rayburnów w Key West opisywane jest przede wszystkim przez Sally, żonę niedawno zmarłego nestora rodu, jako akt założycielski, definicyjny i przełomowy dla ich historii i tożsamości. I rzeczywiście. Bez pensjonatu oraz otaczającej go wody nie byłoby Rayburnów, ich rodzinnych tragedii ani fatalnych decyzji z jeszcze bardziej fatalnymi konsekwencjami. Wszystko, co najważniejsze, dotyczy tu wody. To ona jest każdorazowo areną najbardziej brzemiennych w skutki wydarzeń i sporów. Wodą się ucieka, wraca i odpoczywa. Woda zabija i daje kolejne nadzieje na ucieczkę z przerażająco rozwarstwionej rzeczywistości. Biblijne nawiązania odgrywają tu istotną rolę, nie mniejsze znaczenie ma jednak kryminalny potencjał morskiej drogi. Mamy tu bowiem znaną dialektykę: wizerunku i prawdy, pięknej powierzchni i głębokiego zła, miłości i wrogości.

Nieuczciwie byłoby powiedzieć, że to serial bez skazy. W drugim sezonie akcja właściwie staje w miejscu, a dłużyzny chwilami są wręcz nie do zniesienia. Trudno przypisać im też zawsze istotne funkcje. Wydaje się, że właśnie w tych częściach twórcy pomylili suspens z przerwą w akcji. Kiedy jednak powoli zaczynamy rozważać porzucenie serialu, historia Rayburnów nabiera rozmachu, a znużenia zastępuje niepokój. Jego głównym architektem od początku serialu jest Danny – czarna owca rodziny, najgorszy z rodzeństwa, mąciciel i łajdak. Oczywiście jest to zarazem najbardziej interesująca postać w serialu, zagrana zresztą niezwykle przekonująco i głęboko przez Bena Mendelsohna. To jego powrót w rodzinne strony i zburzenie spokoju jest początkiem zarówno serialowej akcji, jak i problemów Rayburnów. Danny jest lepki, niepokojący i nieoczywisty. Jego rola w historii rodzinnej tragedii zdaje się tyleż niejasna, ile stanowiąca ostateczny dowód tego, że mit Rayburnów zbudowany jest na kłamstwie. Pojawienie się Danny’ego w domu, w myśl znanego schematu, prowadzi do uwidocznienia sekretów, oszustw i paskudztw wyrządzanych sobie nawzajem przez członków rodziny. Role są zresztą od początku do końca rozdane. Poza Dannym najważniejszą rolę odgrywa John (Kyle Chandler), obdarzony męskim urokiem á la Marian Krzaklewski. John stoi po drugiej strony barykady. Jest policjantem, a jego osobowość staje się ostoją i źródłem poczucia bezpieczeństwa całej rodziny. Wzór cnót wszelakich wraz z rozwojem akcji obarczany jest coraz większymi tajemnicami, prośbami o naprawienie błędów czy narastającą odpowiedzialnością za istniejące kłopoty. Od pierwszych odcinków możemy przewidywać, że John w końcu pęknie. Każdy ma swoje granice.

Poza Johnem i Dannym mamy jeszcze Kevina, miejscowego przygłupa, który charakteryzuje się głównie porywczością, alkoholizmem, głośnym, a zarazem bezsilnym przeklinaniem w samochodzie (nierzadko przy akompaniamencie walenia w dach), oraz Meg – nieco neurotyczną prawniczkę, na którą magnetycznie oddziałuje miejsce urodzenia. Żadna z postaci dramatu nie jest w stanie wyzwolić się spod oddziaływania pensjonatu i budującej go historii. Sally (najbardziej odstręczająca postać serialu) kreuje się na matkę rodu. Jej rola zdaje się jednak od początku złożona – karmi swoje dzieci nieodróżnialną mieszanką troski, miłości, fałszu i autodestrukcji. W historii następującej po przyjeździe Danny’ego odgrywa nie mniej dwuznaczną rolę. Z bycia matką wszystkich dzieci przechodzi niepostrzeżenie do skrzętnego kamuflowania zbrodni. Podczas wydobywania z własnych dzieci założonej lub faktycznej prawdy o ich działaniach sama ukrywa co paskudniejsze decyzje i przewinienia z przeszłości. Kołowrót Rayburnów na tym właśnie się opiera – na palimpsestowej strukturze kłamstwa. Największym wyzwaniem dla widza jest w zasadzie stwierdzenie, czy mamy do czynienia z postaciami, które dzielą się na winnych i ofiary, czy też niemożliwe jest dokładne zakreślenie granicy między tymi rolami. Trzeci sezon dostarcza pod tym względem najwięcej trudności i niejasności. Wydaje się też najbardziej złożony psychologicznie, najmniej wdzięczący do widza skandalicznością życia rodzinnego. Skupia się raczej na uwikłaniu w winę, wydobywaniu cienia z dotąd – zdawałoby się – przejrzystych decyzji postaci. Co więcej, to właśnie w tym sezonie stawiane są najważniejsze chyba pytania – o możliwość wyzwolenia się z oddziaływania rodziny, o indywidualną wolność, o szczęście po zbrodni i granice bratersko-siostrzanej solidarności.

W „Bloodline” regularnie pojawiają się postaci, od których wolelibyśmy raczej stronić. Drobni i pełnowymiarowi kryminaliści, przemytnicy, oszuści oraz bohaterowie, co do których trudno mieć do końca pewność, jaką właściwie odgrywają rolę w całej historii, nadają nie tylko realizmu i poszerzają nieco horyzont rodzinnego dramatu, ale przede wszystkim wydobywają na powierzchnię wzajemne uwikłanie Rayburnów. Powraca tu wprawdzie przekonanie, że „wszystko zaczęło się od powrotu Danny’ego”, ale kolejne wątki rozwijane są przy pomocy dalszoplanowych postaci regularnie szantażujących nieskazitelną rodzinę. Wraz z rozwojem serialu w niewielkim stopniu zmieniają się jednak bohaterowie. Wcześnie rozdane role są wprawdzie rozbudowywane, z odcinka na odcinek pogłębiają się portrety psychologiczne (może poza Kevinem, który do ostatniej sceny nie grzeszy przenikliwością), jednak trudno doszukać się tu większej zmiany. W trzecim sezonie najbardziej zajmującą postacią jest niewątpliwie John, dystansujący pozostałych bohaterów mimo dynamicznego rozwoju ich indywidualnych historii. Losy Johna pokazują przede wszystkim rozpad stabilnego i bezpiecznego podmiotu, rozkładanie na części pierwsze autorytetu, ostoi rodziny i miasta. To w tym wydaniu proces bolesny i przejmujący, budzący empatię widza, który zmuszony jest rozmontować opozycję Danny vs. John. Od początku serialu to na ich relacji jest budowana główna oś serialu. W tym sensie jest to bardzo udany dramat dwóch splątanych ze sobą osobowości. Inne wątki „Bloodline” co jakiś czas wydają się nie dorastać do tej jakości, może nieco gubią tempo, a czasem wręcz zwodzą widza, że „jest tu coś więcej”. Trzeci sezon zaciera te wrażenia, pozostawiając z dręczącą myślą, że rodzina to jednak przekleństwo.

 

„Bloodline”
twórcy: Glenn Kessler, Todd A. Kessler, Daniel Zelman
Netflix