Archiwum
09.09.2020

Dlaczego nie chciałem pisać o „Pannie doktór Sadowskiej”

Maciej Duda
Literatura

Do omówienia „Panny doktór Sadowskiej” Wojciecha Szota zabieram się od ponad miesiąca. Egzemplarz recenzyjny otrzymałem jeszcze przed premierą – wydawca książki działa dość prężnie; wie, o co idzie w promocji. Przeczytałem szybko, jeszcze przed wyjazdem na wakacje. Ale nie umiałem zebrać się, by usiąść i zapisać wszystko, co towarzyszyło mi podczas czytania. Powodów było kilka; spróbuję opisać je poniżej. Najpierw jednak muszę – a raczej chcę – niejako usprawiedliwić formę recenzji. Wszak zaczynam od tego, co wydaje się najmniej adekwatne dla akademickiego pisania o książkach – od informacji o twórczych (?) problemach recenzenta. Dalej zaś będzie o jego (moich) odczuciach, emocjach i aktywistycznym zaangażowaniu. Wszystko to, na pierwszy rzut oka, jest zbędnym tłem. Jeśli jednak się nad tym głębiej zastanowić, okazuje się, że tekst poświęcony „Pannie doktór Sadowskiej” wymaga właśnie takiej perspektywy opisowej. Inaczej pozostanie niepełny. Nie mam tu na myśli założenia drugiej fali feminizmu – prywatne jest polityczne – bez którego nie da się pisać o jakiejkolwiek emancypacji. Odnoszę się tu także do kontekstu społeczno-politycznego, w jaki wpisuje się niniejsza książka oraz do pola literackiego, w którym funkcjonuje jej autor.

W tym miejscu otwieram sprawę.

§ 1
Powód pierwszy. Depresja.

Lektura „Panny doktór Sadowskiej” przypada na trudny okres letnich miesięcy 2020 roku. Nie przedstawię tu szczegółowej kroniki homofobicznych poczynań polskiego rządu i członków Kościoła katolickiego. Zrobi to ktoś po nas. Zanotuję jednak wynik przeświadczenia, wedle którego zdaje mi się, że swoją przyszłość widziałem w archiwalnych teczkach i na dokumentalnych fotografiach ukazujących segregację, przemoc i pogromy. Poprzednie zdanie dyktuje rezygnacja. Nie ma w nim zgody na polityczno-społeczną czy wyznaniową homofobię. Zamiast zgody są stagnacja, wycofanie, depresja oraz smutek towarzyszący ostateczności. Trudno wydźwignąć się z poczucia zawodu i osamotnienia. Podejmowane do tej pory sposoby walki doprowadziły polskie mniejszości seksualne pod ścianę. W momencie, gdy czytam książkę o Sadowskiej, na przemian pracują we mnie smutek i gniew. Te emocje nie wynikają z narracji Szota, lecz z miejsca, w którym jesteśmy. Problematyczna staje się jednak chęć odłączenia jednego od drugiego, lektury od życia, pracy recenzenta od polityczności. Z pewnością więc książkę Szota czytam z pozycji depresyjnej. Z tej samej pozycji postrzegam życiorys doktór Sadowskiej.

Ze zgromadzonych prasowych i sądowych informacji dotyczących jej życia wyłania się wzór urażonej, walczącej o swoje imię kobiety. Nie tej, która się „wpisuje” czy „dopasowuje”, lecz tej, która się buntuje, wykorzystując dostępne jej narzędzia: prawo i medyczną wiedzę. Walczy z plotką, wyśmiewaniem i poniżaniem. Zabiera głos we własnej sprawie i przegrywa. Wielokrotnie. Pisząc to, nie ustanawiam prostej zależności między moją (naszą?) depresyjnością a emocjami Sadowskiej. Tych ostatnich nie znamy. Śledząc prasowe zapisy na temat jej osoby, napotykamy na wiele luk. Wyraźna jest tylko zmiana pola, w którym ją opisywano: kontekst skandalu (homoseksualność) zastępuje otoczka irytacji i ciekawości (automobilistka). To naskórkowa, powierzchowna zmiana. Sadowska do końca pozostawała bowiem społecznym abiektem – ciekawiła i odrzucała jednocześnie. W jaki sposób mierzyła się z depresją? Nie wiemy. Widzimy tylko, w jaki sposób się przed nią broniła. Jedno jest pewne – mierzyć się z nią musiała, tak jak dziś mierzą się z nią seksualne mniejszości w Polsce. Tę zależność łatwo wychwycić, niestety nie pracuje ona ani we wstępie, ani w posłowiu książki Szota.

Autor na marginesie pisze, że była to niezwykła, „choć niedająca się łatwo polubić postać” (s. 381). Nie zastanawia się jednak, z czego to wynikało, nie stara się tego ani jej zrozumieć. A przynajmniej nie robi tego na kartach swojej książki. Powyższy zarzut – braku – wydaje się mało wyszukany. Ot, jeśli recenzent nie wie, do czego się przyczepić, pisze o tym, jak książka mogłaby wyglądać, gdyby była inną książką. W tym wypadku jednak oparcie dla owej krytyki znajduję w samej formie narracji Szota. Spróbuję napisać o tym w kolejnym paragrafie. Tu, podsumowując, orzeknę tylko, że historia Sadowskiej budowana jest właśnie na braku – a ten mógłby grać większą rolę, niż gra u Szota.

§ 2
Powód drugi. Forma.

Szot proponuje nam powtarzane w kolejnych rozdziałach rozwiązanie formalne. Każdy z nich rozpoczyna opisowo, krótkimi zdaniami, zawiązując sytuację fabularną. W ten sposób udaje mu się budować napięcie. Następnie zapowiedziane zdarzenia uzupełnia szczegółami znalezionymi w prasie i aktach. Wykorzystuje je dodatkowo, gdy każdy rozdział poprzedza mottem – cytatem zaczerpniętym z kabaretowych rewii lub humorystycznych publikacji, w których wyśmiewano seksualność Sadowskiej. Ten zbiór bardzo dobrze obrazuje wszechobecną homofobię i uprzedzenia, z którymi musiała się mierzyć pani doktór.

Wyszczególnione chwyty formalnie przybliżają „Pannę doktór Sadowską” do historycznego reportażu skontaminowanego z opowieścią o życiu intrygującej bohaterki. Wynika to zapewne z dostępnego nam materiału. We wskazanym połączeniu odzwierciedlają się bowiem styl prasowych, sensacyjnych doniesień oraz ścisłość wynikająca z zapisów akt i dokumentów. W miejscach informacyjnych braków autor stawia pytania bez odpowiedzi.

Ostatnią praktykę znamy choćby z badań dotyczących przemocy seksualnej czy zapomnianych ofiar nazizmu. Tam, gdzie nie mamy źródeł, głosów świadkiń/świadków, pozostają pytania. Wzorem można uczynić tu narrację Joanny Ostrowskiej, która pisząc o seksualnej pracy przymusowej w czasie II wojny światowej, nie mogła oprzeć swoich badań na głosach samych ofiar. Opowieść o nich to w dużej części historia przedmiotów, rozkazów, sądowych akt i regulaminów instytucji, w których więzione były „przemilczane”. W podobny sposób pracował Szot. Zamiast słów Sadowskiej mamy dokumenty, kilka zdjęć i informacje z drugiej ręki oraz prasowe, nieprzychylne doniesienia o ekscesach lesbijki. Problem w tym, że w przypadku Ostrowskiej forma książki nas nie zwodzi. Badaczka pisała książkę akademicką, więc trzymała się schematu czy raczej współczesnych metodologii badań historycznych. Inaczej postąpił Szot. Oparł się na źródłach, obszernie je cytuje, nie zboczył z tematu, watując własną narrację dygresjami, jednocześnie jednak skonstruował ją w taki sposób, że nie można jej zamknąć w konkretnym formacie. Autor czasem naśladuje pióro dziennikarza, innym razem ogranicza się do zestawienia cytatów z akt. Całość sprawia wrażenie, jakby dobrze przeprowadzone archiwalne i prasowe kwerendy dostarczyły Szotowi tylko cytatów do potwierdzenia już opisanych i znanych epizodów z życia Sadowskiej. Trochę upraszczam, ale tylko trochę.

We fragmencie zatytułowanym „Prywatne śledztwo” Szot określa siebie jako „przewodnika” (sic!), który wiedział, że nie uzyska odpowiedzi na stawiane pytania (s. 295). W tym samym fragmencie pisze również o wieloletniej pracy nad tematem i proteuszowości formy, która się z niej wyłaniała. Zdaje sobie sprawę z tego, że „ostateczny efekt” (s. 295) pokazuje, jak zmieniło się jego myślenie o samej opowieści. Tę uwagę odbieram jako próbę obrony. Można by rzec: OK, Szot wie, co oddał w ręce czytelniczek i czytelników. Tyle że ta świadomość nie jest odpowiedzią i nie niweluje krytyki formy „ostatecznego efektu”. Zamiast tłumaczeń wolałbym otrzymać uporządkowaną, konsekwentną formę.

Dodatkowych problemów, co także odnotował autor, przysporzyła kwestia uwzględnienia aparatu przypisów i odsyłaczy. Jak pisze, „dla przejrzystości książki, wygody osób z niej korzystających i efektu literackiego przypisy z tekstu powinny zniknąć” (s. 312). Mam inne zdanie. Przejrzystość i wygoda – rzecz dyskusyjna. Bardziej interesuje mnie wyszczególniony jako ostatni efekt literacki. Ów zapis dowodzi, że zamiarem autora i wydawcy było skonstruować książkę literacką, nie (tylko) badawczą. Mimo tego bibliografia i źródła stanowią praktycznie czwartą część objętości „Panny doktór Sadowskiej”. Tak wygląda redakcyjny kompromis. Autor musi porzucić tysiąc przypisów odnotowanych w wersji pierwszej, redaktor uznać ich wagę i potraktować jako załącznik. Obaj chcą zachować wagę badań archiwalnych i jednocześnie myślą o literackości dzieła. Efekt jest nijaki. Wydaje się, że redakcyjny proces tworzenia „Panny doktór Sadowskiej” uczynił z niej publikację, która wystawia się na łatwe ciosy. Nie wiem bowiem, jak tę książkę traktować – jak reportaż historyczny, rozprawę historyczną czy biografię literacką? A może po prostu jako wszystko naraz? Produkt kompromisu oświetla wszelkie braki. Całość się jakoś rozpada. Nie ma tu dyscypliny formalnej, a w rezultacie, jako czytający i recenzent, nie wiem, jaką miarę do tego tekstu przyłożyć. Może żadną? Może to, co mnie uwiera, jest właśnie zaletą tej książki? Może ta forma jest jakoś queerowa, a ja się po prostu na niej nie poznałem? Może należy ją czytać jako obraz procesu, przemiany, bycia w toku, nieukończenia? Wszak to akcentuje sam autor. Problem w tym, że to zbyt łatwe uzasadnienie – którym można by usprawiedliwić każdą kolejną narracyjną niekonsekwencję: przecież wszystkie drukowane teksty przechodzą przemiany, a zadaniem autora i redakcji jest ich uporządkowanie w ramach podstawowego założenia: efektu, jaki chce się osiągnąć. Tu, zdaje się, zabrakło zwykłego porządku.

§ 3
Powód trzeci. Niezrozumienie?

Książka Szota jeszcze przed premierą stała się środowiskowym #musthave. Głosom „w końcu”, „nareszcie”, „tak długo czekaliśmy” wtórowały głosy matek i ojców chrzestnych, piszących pozytywne i pochwalne blurby. Napięcie podbiło przesunięcie planowanej premiery w następstwie pandemii COVID-19. W przeciwieństwie do kilkudziesięciu innych równoległych wydawniczych opóźnień ta decyzja była wydarzeniem w „biografii” książki, została uznana za znaczącą nie tylko w kontekście działań promocyjnych i kondycji pola literackiego, ale także tematyki samej książki. Na opowieść o Sadowskiej znowu musieliśmy poczekać. Być może również efekt owej wyczekiwanej i zapowiadanej premiery sprawił, że mój proces lektury podporządkowany był temu, co w psychologii określa się mianem poznawczego dysonansu. Czytając, zobaczyłem coś, czego się nie spodziewałem, co mnie rozczarowało. A swoje rozczarowanie musiałem skonfrontować z głosami tych, którzy wypowiedzieli się wcześniej. Próby rozwiązania tego dylematu opisałem w paragrafie pierwszym. Po prostu zamilkłem. Redakcja czekała na recenzję, a ja pojechałem na wakacje. Wakacje po lockdownie były argumentem, z którym się nie dyskutuje. Omówienie poczeka. Prawdziwy powód zwłoki opisuję dopiero teraz.

Po lekturze książki Szota długo towarzyszyła mi myśl: „chyba jednak nie zrozumiałem”, nie chwyciłem czegoś, co zauważyli inni. Co mnie zaślepiło? Środowiskowa zazdrość, rywalizacja? Wszak nie jestem od nich wolny. Towarzyszyło mi przekonanie, że tak właśnie skomentowana może być krytyka powszechnie chwalonej książki. Dziś towarzyszy mi przekonanie, że kampania promocyjna dotycząca publikacji „Panny doktór Sadowskiej” staje się dla nas ciekawym przykładem opisu mechanizmów działających w polu literackim, akcentowania tego, o czym sam autor pisze w podziękowaniach: „Podziękowania w książkach pełnią różne funkcje, którym przyglądam się jako recenzent i redaktor. Można na przykład wymienić wpływowe osoby, z którymi konsultowało się książkę. Występujące w podziękowaniu postaci czują się mile połechtane, a czytelnik i czytelniczka dostają zapewnienie, że ich autorytet gwarantuje literacką jakość i faktograficzną rzetelność” (s. 380). Ta uwaga rozpoczyna na poły zabawny, na poły poważny wpis. Jego kontynuację znajdziemy we wspomnianych blurbach. Nie ma w tym nic zaskakującego. To właściwie znormalizowany odruch.Nawet jeśli autor, ironicznie czy autoetnograficznie, próbuje się od niego zdystansować. Problem zaczyna się w chwili, gdy treść poleceń i pochwał nie współgra z doświadczeniem czytelniczym, a potencjalną dyskusję betonuje funkcja autorytetów działających na danym polu. Jak istotne wydaje się to dla środowiska literackiego i możliwości wewnętrznej dyskusji, pokazuje niniejsze omówienie, które ilustruje próbę odróżnienia (się), oraz towarzyszące jej lęki. Idźmy więc dalej.

§ 4
Powód czwarty. Niewysłowiony brak.

W tym miejscu wrócę do motywu braku. Michał Nogaś (na tylnej stronie okładki) napisał blurb, w którym określił Sadowską jako „jedną z najciekawszych działaczek społeczno-politycznych XX wieku”. Dziś traktujemy to jak synonim aktywistki. Pamiętam, jak wiele lat temu o Zofii Sadowskiej opowiadała Agnieszka Weseli „Furja”. Wikipedia określa ją jako historyczkę seksualności i działaczkę ruchu queer. Z powodów mi nieznanych, po wielu latach działań i aktywizmu, Weseli zniknęła, a jej opowieść o Sadowskiej nie znalazła książkowego zakończenia. Aktywistki przepadają. Wraz z nimi znikają historia ich działań, ich głos, opowieść. To wątek, który odtwarza się, że użyję Tokarczukowej formuły, „przez czas”. Weseli i Sadowska spotkały się w działactwie i zniknięciu. Ale także w przemianie. Dokładnie tydzień temu (w drugiej połowie sierpnia 2020) z niebytu wyłoniła się Agnieszka Weseli, która przydomek Furja zastąpiła formułą Aura. Tej osobistej opowieści również towarzyszy depresja. I znowu nie możemy jej usłyszeć poza indywidualnym spotkaniem. Ciekawe, kto i w jaki sposób opisze ją za sto lat.

Kontekst „braku” przenika narracje o Sadowskiej i jej badaczce. W tym braku słychać głos Wojciecha Szota. Osobny. Znika Sadowska, znika badaczka. Znika pamięć (p)o lesbijkach, książkę pisze mężczyzna, jej omówienie również [choć nie tylko on, a u niego ten tekst zamówiła redaktorka-kobieta – przyp. red. JBB].

Chciałbym być dobrze zrozumiany: w akcentowanym przeze mnie braku nie chodzi o oskarżenie o przejęcie historii, nic z tych rzeczy. Upominam się raczej o to, co niewysłowione i przykryte pochwalnymi głosami matek i ojców chrzestnych „Panny doktór Sadowskiej”.

§ 5
Powód piąty. Autor-recenzent.

Socjologia literatury każe nam zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt towarzyszący publikacji „Panny doktór Sadowskiej”. Myślę tu o casusie recenzenta piszącego książkę nie-o-książkach. Rozpatrywaniu takiego przypadku zawsze towarzyszy wiele środowiskowego napięcia. Nagle można bowiem uregulować różne rachunki zysków i strat. Pojawia się pytanie: czy ten, który oceniał innych, naprawdę umie pisać książki. A co, jeśli umie? A jeśli nie umie? Co z tym wszystkim zrobić? Zajmowanie konkretnego miejsca/pozycji w polu literackim to kontekst, który zawsze będzie wpływał na odbiór literackiej produkcji. Należy go tematyzować, nie omijać. To sejsmiczny obszar pola literackiego. Choć wszystkich ciekawi i wszyscy mają opinie, nikt nie chce tam wchodzić i oficjalnie sprawozdawać stanu drgań. W tym przypadku ów raport będzie prosty: wychodzi na to, że Szot jest ciekawszym recenzentem niż autorem. Jego szkice są lepiej dopracowane formalnie niż książka o Sadowskiej. W tekstach towarzyszących książkom widać autorski nerw, bogaty kontekst, a zawartym w nim opiniom towarzyszy dramaturgia. Tego wszystkiego nie ma w „Pannie doktór Sadowskiej”. Widać forma dialogu ożywia w autorze to, czego nie uruchomiły archiwa i podziw dla Sadowskiej.

§ 6
Powód szósty. Aktywizm.

Moje rozterki dotyczą również mojego (celowe powtórzenie) aktywizmu i wsparcia dla działań, które obejmują popularyzację historii polskich mniejszości seksualnych. Pisząc ten tekst, oceniam działanie emancypacyjne Wojciecha Szota. Muszę się z tym zmierzyć. W obecnych, letnich tygodniach 2020 roku mamy wysyp dyskusji dotyczących form i strategii walki. Kopa dobrych rad i warunków, które należy spełnić, by sojusznicy chcieli być sojusznikami. W swoim szkicu także dokonuję rozliczenia formy. Mimo faktu, że nie robię tego w aspekcie aktywizmu, lecz w polu strukturalnie pojętego literaturoznawstwa, to jednak wiele miejsca poświęcam emocjom, które uruchomiła we mnie lektura „Panny doktór Sadowskiej”. W tym kontekście książka Szota pokazuje dokładnie to, co starałem się przywołać, używając symbolu paragrafu. Paragraf to podstawowa jednostka redakcyjna tekstu prawnego. Zapożyczyłem ją, by sądzić książkę Szota. W ten sposób nawiązałem też do sądowych batalii Sadowskiej. Paragrafy – tyle z jej życia zostanie w naszej pamięci dzięki Szotowi. Zapiski z akt i z prasy, nic więcej. Reszta przepadła. Dyskurs prawny, medykalizujący i rozrywkowo-sensacyjna narracja. Dziś doskonale widzimy, że mniejszości seksualne nadal opisuje się właśnie w tych zakresach. To różne cele tego samego więzienia. Siedząc w nim, możemy jedynie zmieniać prycze. I niech to ostatnie zdanie pełni dwie funkcje: pokazuje aktualność narracji Szota oraz odczytywane będzie jako moja aktywistyczna odezwa do zburzenia więzień.

*

Tu kończę akt oskarżenia wobec „Panny doktór Sadowskiej”. Prawie, ponieważ doświadczenie nauczyło mnie, że żaden dokument nie może funkcjonować bez podanego petitem przypisu. Oto on:

Paragraf trzeci kończę zdaniem, w którym piszę, że niniejsze omówienie ilustruje próbę odróżnienia się od opinii autorytetów pola literackiego i towarzyszące tej próbie lęki. Pisząc to, wpadam w paradoks – robię dokładnie to, za co ganię autora: pokazuję proces czytania, myślenia o czytaniu i próby pisania o tymże. Być może w podobny sposób przekłada się to na formę tego omówienia i przyjdzie mi się z niej tłumaczyć.

Oby. Spierajmy się. Wszak do tego prowadzą zapisy oznaczone gwiazdką.

 

Wojciech Szot, „Panna doktór Sadowska”
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Warszawa 2020

Zofia Sadowska - fotografia stanowiąca element dokumentacji policyjnej oraz element okładki książki W. Szota