Archiwum
12.11.2014

Dla ukochanej…

Joanna Ostrowska
Film

Piątka wspaniałych, amerykańskich wojaków na froncie zachodnim w kwietniu 1945 roku – nic dodać, nic ująć. Panowie to zgrana drużyna czołgistów. Ich świat od kilku dobrych lat ogranicza się do zamkniętej przestrzeni czołgu Sherman. Walczyli ze szkopami w Afryce, byli w Normandii, wyzwalali okupowaną Francję, przetrwali ofensywę w Ardenach i od jakiegoś czasu wraz z innymi jednostkami pancernymi próbują jak najszybciej dotrzeć do Berlina. Ich pojazd – dom, wspólna, pancerna matka i ukochana jednocześnie – została ochrzczona nazwą Furia, by dać wyraz temu, jakie emocje towarzyszą amerykańskim bohaterom w trakcie walki z nazistami.

Co ciekawe, w filmie Davida Ayera wyścig wyzwalających z 1945 roku, w którym stawką była stolica Niemiec i przyszłe strefy okupacyjne, nie ma żadnego znaczenia. Front wschodni w „Furii” nie istnieje. Prawdziwy teatr wojenny to Zachód i potyczka amerykańsko-niemiecka. W ten czarno-biały świat wojennych wpływów wprowadza widza tekst na samym początku filmu. Jak w opowieści dla chłopaków, są dwie wrogie siły: dobrzy, szlachetni Amerykanie i krwiożerczy naziści, w szczególności SS, którzy walczą w obronie swojego wodza do ostatniej kropli krwi. Układ przypominający odrobinę film o zombie – półżywe potwory bezlitośnie atakują ludzi, ale prawdziwi bohaterowie mają sposób na rzesze umarlaków. Metodycznie wyzwalają kraj wroga niczym mityczni czyściciele, którym przecież Europa zawdzięcza porządek.

W „Furii” Ayer próbował zrealizować dwa marzenia. Twórca „Bogów ulicy” przede wszystkim chciał stworzyć kolejną historię facetów na wojennej ścieżce – klasyczną narrację, w której chodzi o afirmacji męskiej przyjaźni do grobowej deski i gloryfikację odwagi w walce o amerykańskie ideały. Drużyna pięciu facetów pod dowództwem twardego, jak skała i zarazem ekscentrycznego Dona „Wardaddy’ego” Colliera (Brad Pitt) traci jednego ze swoich. Na miejsce zmarłego zostaje przydzielony Norman Ellison (Logan Lerman) – młody chłopak, tuż po szkoleniu, który nigdy w życiu nie miał do czynienia z żadnym rodzajem broni pancernej. Nietrudno się domyślić, że w finale Norman stanie się prawdziwym mężczyzną.

Oprócz krzepiącej opowiastki o braterskiej więzi w armii reżyser „Furii” rozsmakował się w pokazach pancernych potyczek, załogi amerykańskich Shermanów dzielnie walczą z wrogiem. Zdarza im się wykonywać samodzielne wyroki śmierci na SS-manach, ale panicznie boją się tylko jednego. W filmie Ayera najgorszym potworem jest niemiecki czołg Tygrys, mogący zmieść z powierzchni ziemi trzy amerykańskie pojazdy pancerne w ciągu kilku minut. Reżyser wplata historię załogi Furii w serię kolejnych bitew i potyczek aż do finałowej akcji obrony rozdroża, od której rzekomo zależą dalsze losy całej kampanii aliantów. W symbolicznej walce na śmierć i życie pojawia się także element starcia amerykańskiej techniki wojskowej z wynalazkami niemieckimi. Żołnierze amerykańscy boją się Tygrysów niczym fantastycznych potworów, które ukryte gdzieś w zaroślach, sieją spustoszenie i są uznawane za niezawodne. Ten strach ma ich uczyć pokory.

W tej filmowej opowieści o braciach broni i ich cudownych maszynach między fantastycznie zrealizowanymi scenami walki pojawiają się oczywiście momenty „wytchnienia”. Amerykanie od czasu do czasu spotykają na swojej drodze cywili, są niezwykle przewrażliwieni na punkcie nazistowskich szpiegów. Mieszkańców okolicznych wsi i miasteczek traktują jak podbitych – mogą z nimi zrobić wszystko, na co mają ochotę. Wydaje się, że Ayer próbował w ten sposób odbrązowić swoich odważnych zdobywców – niestety skończyło się na dobrych chęciach.

W „Furii” jest scena, w której panowie, przyzwyczajeni do roli wyzwolicieli, komentują zachowanie niemieckich kobiet oddających się żołnierzom za paczkę papierosów albo tabliczkę czekolady. Rzeczywiście już w trakcie operacji wojskowych na terenie Francji, wśród żołnierzy amerykańskich pojawiło się określenie Hershey bar, odnoszące się do marki popularnej czekolady. Tak bowiem waleczni chłopcy nazywali Francuzki, za słodycze gotowe uprzyjemnić żołnierzom czas po bitwie. Niestety twórcy „Furii” podobne sceny pozostawiają bez stosownego komentarza – są wierni zasadzie, że na wojnie boys will be boys, w związku z czym nie ma sensu tłumaczyć, w jaki sposób funkcjonował czarny rynek i jak Amerykanie wspierali prostytucję na wyzwalanych terenach czy na różnych poziomach wykorzystywali podbitą ludność.

W kluczowej scenie wojennego dojrzewania Normana, kiedy twardy Don prowadzi go do jednego z niemieckich domów, aby tam ukoić jego i swoje skołatane nerwy, obserwujemy pokaz amerykańskiej buty, którą bardzo łatwo tłumaczy się uszczerbkiem psychicznym bohaterów wojennych. Don i Norman zastają w mieszkaniu dwie kobiety – matkę i córkę. Przynoszą ze sobą jajka i inne produkty żywieniowe. Następuje wymiana, w której walutą ma być cnota młodej Niemki. Wszystko odbywa się w niemalże świątecznej atmosferze przy stole zastawionym porcelaną. Norman konsumuje swoją nagrodę i wszystko jest w porządku. Nie ma słowa o poniżeniu, wykorzystywaniu podbitych, plamach na honorze. Na wojnie tak bywa, że chłopcy mogą sobie pozwolić na więcej niż czasie pokoju. Wiedzą o tym zarówno dowódcy, jak i podbici.

David Ayer mógł w „Furii” przełamać schemat męskiej drużyny w ogniu walki. Miał szansę, żeby po ostatnim reżyserskim popisie George’a Clooneya („Obrońcy skarbów”) pokazać II wojnę światową z perspektywy Amerykanów w innym niż baśniowy charakter. Niestety swoją pracę wykonał tylko połowicznie. Wybrał prosty schemat narracji o dorastaniu młodzieńca w ciężkich czasach, dołożył fantastycznie zrealizowane sceny starcia z wrogiem i po raz kolejny oddał hołd aliantom, którzy mimo wielu wad, uznani zostali za bohaterów. Wszystko, co robili, robili tak naprawdę dla ukochanej ojczyzny i amerykańskich ideałów.

„Furia”
reż. David Ayer
premiera: 24.10.2014

alt