Tragiczne wydarzenia mające miejsce podczas festiwalu w Gdyni zapewne znacząco wpłyną na sposób odbioru „Demona” Marcina Wrony, niestety najprawdopodobniej ze szkodą dla samej produkcji. Widzowie i media, chcąc nie chcąc, będą się doszukiwać w niej symptomów osobistych problemów reżysera. Skazani jesteśmy na odbiór tej produkcji przez pryzmat autora, jego osobistych fantazmatów, wrażliwości i artystycznych wyborów. Taki typ lektury kłóci się jednak z wymową filmu, która jawi się raczej jako komentarz do dyskusji, jaką wywołały w rodzimej przestrzeni publicznej najnowsze dzieła podejmujące tematykę holokaustową. Demony, które przedstawił w swoim filmie Wrona, nie dręczyły jedynie jego, lecz całe polskie społeczeństwo.
Bardziej adekwatnym tytułem dla „Demona” byłby „Dybuk”, bo to właśnie do dramatu Szymona An-skiego odwołał się Wrona. Jego wątki rozegrane zostały na współczesnej polskiej prowincji podczas tradycyjnego wesela. Ślub bierze Polka z cudzoziemcem, przyglądającym się bacznie jej rodzimej rzeczywistości, wyłapując z niej to, na co my staliśmy się nieczuli. Wrona dwa wcześniejsze swoje filmy również oparł na uroczystościach związanych z chrześcijańskim obrządkiem. W „Mojej krwi” centralna scena rozgrywała się podczas wesela, w „Chrzcie” – podczas tytułowego rytuału. W „Demonie” powrócił do obrządku zaślubin, odbywających się zgodnie zarówno z polską, jak i chrześcijańską tradycją. Tym razem jednak ten polonocentryzm został przełamany i to w dwójnasób poprzez postać Pythona – pana młodego – oraz tytułowego demona, który przenosi nas w rzeczywistość wyobraźni żydowskiej. Właśnie to mieszanie się kultur jest kluczowym problemem, który podejmuje Wrona.
Dlatego „Demon” jest dziełem synkretycznym, co wydaje się jego największą zaletą. Czerpie z wyobraźni chrześcijańskiej, żydowskiej, nie brak w nim nawiązań do klasycznego dla polskiej kultury toposu wesela, zakorzenionego przez dramat Wyspiańskiego, a następnie przepracowanego przez Wojciecha Smarzowskiego. Wrona, co można zauważyć, przyglądając się choćby dwóm całkowicie odmiennym zwiastunom, umiejętnie połączył w swoim filmie horror z groteską. Kino popularne miesza z kulturą elitarną, niskie żeni z wysokim, nasze z obcym, straszne ze śmiesznym, przerażające z podniosłym. Ten ideologiczno-estetyczny synkretyzm wydaje się wyrazem tęsknoty za transkulturowością, która przed II wojną światową była elementem polskiej historii, a obecnie przeżywa głęboki kryzys. Polacy najwyraźniej zapomnieli o swojej sławnej gościnności i otwartości na innych. Nie potrafią nawet uczciwie czerpać z chrześcijańskiej kultury, wyznając własne grzechy i prosząc o przebaczenie, czego dowiodły chociażby medialne dyskusje wokół „Pokłosia” czy „Idy”.
Krytyczny wymiar „Demona” – w którym wyrażone zostały zaniepokojenie wzrostem ksenofobicznych nastrojów i próby wymazywania niewygodnych faktów z polskiej historii, szczególnie w kontekście relacji polsko-żydowskich – choć zauważalny, nie obciąża zanadto całości, stanowiącej także bardzo sprawne kino gatunkowe. Wrona kolejny raz udowodnił, jak znakomitym warsztatem reżyserskim dysponował, pozostawiając niestety płonną nadzieję na rozkwit swojej twórczości. Własnej sprawności warsztatowej dowiódł, umiejętnie łącząc różne rejestry estetyczne, nietautologicznie przywoływane cytaty z imaginarium rodzimej kultury z wciągającą i niepokojącą fabułą, którą można śledzić ze ściśniętym grozą gardłem. Strach jednak, który staje się udziałem widzów, nie jest konsekwencją przyjętej konwencji horroru, który realizuje się w filmie raczej poprzez dobór odpowiedniego sztafażu i klimatu niesamowitości niż oddziaływanie na układ nerwowy odbiorców. Groza, jaka wyziera z filmu, dotyczy raczej ujawnianych przez Wronę ciemnych zakamarków rodzimej historii, jak również reakcji współczesnych na wyciągane niewygodne fakty. Innymi słowy, w „Demonie” nie straszą żadne potwory, dybuki czy metafizyczne strachy, lecz polska historia.
„Demon” kontynuuje płodny ostatnio w polskiej kinematografii nurt wykorzystywania konwencji gatunkowych do komentowania rodzimej historii, udowadniając, że o ważnych dla naszej kultury sprawach można opowiadać w sposób atrakcyjny dla widza, który będzie mógł poczuć zarówno dreszcz przerażenia, jak i śmiać się z galerii ludzkich typów wyjętych wprost z wyobraźni Smarzowskiego. W pamięć zapadają zwłaszcza postacie gospodarza wesela, ojca panny młodej – granego przez Andrzeja Grabowskiego – oraz wioskowego lekarza odgrywanego przez Adama Woronowicza, również z powodu ich komediowego potencjału. Szczególną zaletą filmu jest sięgnięcie do wyobraźni młodopolskiej i romantycznej w celu wydobycia z niej elementów popularnych. Wrona udowodnił, że spadek po Słowackim, Mickiewiczu, Malczewskim czy Wyspiańskim można wykorzystać, nie tylko tworząc kino artystyczne, ale również gatunkowe.
Siła „Demona” tkwi w jego wielopłaszczyznowości. Można go odbierać na wiele sposobów i każdy z nich może być satysfakcjonujący. Dobrze sprawdza się jako kino popularne, sprawne techniczne, z wciągającą fabułą, odpowiednio dobraną muzyką, świetnie zagrane i opowiedziane. Jednak dopiero ci, którzy dostrzegą w tej opowieści metakomentarz do tego, co obecnie dzieje się z rodzimą polityką pamięci, szczególnie w stosunku do wstydliwych i kłopotliwych spraw z narodowej przeszłości, będą mogli docenić ideową i formalną spójność oraz artystyczną konsekwencję. Wrona przywołał na ekranie demony przeszłości jedynie po to, by poddać całe społeczeństwo narodowym egzorcyzmom.
„Demon”
reż. Marcin Wrona
premiera: 16.10.2015