Przed lekturą „T” Wiktora Pielewina każdy zainteresowany powinien mieć dostęp do odgórnie stworzonej wcześniej listy przeciwwskazań medycznych (na wzór ulotki dołączonej do leku) i miejsc, do których warto się zgłosić, jeśli zupełnie pomyli rzeczywistość z…właśnie. Z czym ją pomylić, skoro nie istnieje? Zaraz zaraz, w takim razie – co tutaj robimy? Pielewin zaśmiałby się i powiedział: pewnie ktoś Was teraz opowiada. Na nic pytania o cel istnienia – w końcu „to nie strzał z armaty. Skąd panu przyszło do głowy, że ma ono jakiś cel?” (s. 65). Cóż, pozostaje pogodzić się z myślą, że kula armatnia znajduje się w o niebo lepszej sytuacji.
Hrabia T., mistrz sztuki walki NZP (niesprzeciwiania się złu przemocą, czyli jak w 2 minuty powalić rosłego osiłka, nie przystępując do walki wręcz), idealnej dla leniwych i sprytnych, podróżuje w kierunku Pustelni Optyńskiej. I już w tym momencie lepiej odstąpić od ciekawskich i roszczeniowych pytań „dlaczego, a po co, z kim”, bo to nie ta historia. Amatorom prostych rozwiązań zaproponować należy w tym miejscu poradniki w stylu „Szachy w tydzień”, bo nawet 15 minut spędzone z Pielewinem może doprowadzić ich do głębokiej frustracji, że nie wiadomo NIC, zupełnie nic. I, co gorsza, tak będzie przez pozostałe 400 stron.
Sam hrabia ma problemy ze swoją tożsamością. Wszystkiego dowiaduje się od spotykanych podczas podróży ludzi (nota bene, też za dużo nie wiedzą). Sytuację komplikuje fakt, że zupełnie nie może nad sobą zapanować – wystarczy nieznaczny impuls i już daje się ponieść niezrozumiałym siłom i żądzom. Wiadomość, że bohater prawdopodobnie jest alter ego Lwa Tołstoja, nie ułatwia rozwikłania zagadki: gdzie się znajduję, po co to wszystko? Jak długo potrwa podróż?
Ludzie od dawien dawna podejrzewali, że nie są zupełnie wolni i istnieje siła, która kieruje losem. Nazywana była i jest różnie: demiurg, fortuna, Bóg – ale wciąż pozostaje niezgłębiona i, niestety, silniejsza. Hrabia T. pada natomiast ofiarą demona Ariela, który stworzył go z pomocą kilku ghostwriterów. Treść książki pisanej na zamówienie z okazji stulecia śmierci Tołstoja musi dostosować się do zmiennej koniunktury, stąd wszelkie zawirowania w życiu bohatera. Jego losy są podzielone na tematyczne działy: erotyka, przygody, strumień świadomości, za które odpowiadają poszczególni autorzy. Bardzo proste, prawda?
A jednak jest pewien haczyk. Ariel, podający się za głównego pisarza rzeczywistości, sam okazuje się bohaterem powieści. Teoretycznie wszyscy mają wpływ na to, co się dzieje wokół, ale po chwili wychodzi na jaw, że nadzieje na niezależność są płonne, ponieważ zawsze jest ktoś „wyżej”. Wynika z tego, że bohaterowie, warunkując nawzajem swoje i tak dość niestabilne (nie)istnienie, nie istnieją. A przecież są. Może jednak „cogito ergo sum” działa? Należy się przekonać samemu – to pewne.
Niepozorny i lapidarny tytuł książki niech nikogo nie zmyli. Wnętrze wcale takie nie jest. Nie warto wybierać się w ten literacki wojaż bez wcześniejszej zaprawy – dobra kondycja jest jak najbardziej wskazana. Problemem nie jest tempo, a bagaż, jaki trzeba ze sobą zabrać. Jeżeli tylko ze słyszenia zna się Dostojewskiego, Tołstoja, Sołowjowa, nie wspominając o piętrzących się nawiązaniach do tradycji literackiej, historii, kultury oraz współczesnej sytuacji politycznej i społecznej w Rosji – może być trudno. Nieprzetłumaczalne gry słów, spontaniczne i frywolne adaptacje bylin nie zawsze rozśmieszą. Niewykluczone, że książka zostanie wtedy rzucona w kąt (chociaż ona będzie miała przez moment jakiś cel…). Nie jest to raczej lektura na jedną noc, bo wymaga zaangażowania i skupienia: trudno nie pogubić się podczas obserwacji barwnego korowodu postaci, które po chwili znikają i nie dają się zapamiętać.
Pielewin specjalizuje się w prześmiewaniu rzeczywistości. W „T” dostaje się wszystkim – współczesnym wydawcom i osobom, o których zwykliśmy myśleć w kategoriach instytucji pisarza, filozofa, mędrka. Pisarz nie oszczędza kultury masowej, religii, zakorzenionych w kulturze i literaturze mitów Dostojewskiego (tutaj postaci z gry komputerowej, duszożernego zombie), Tołstoja, Sołowjowa. Z trudem przechodzi przez myśl, że czytelników również. W ustach bohaterów pobrzmiewają zdania ze znanych dzieł, świętych ksiąg, w toku akcji szerzą się praktyki religijne obśmiane do granic możliwości.
Nie ulega wątpliwości, że dla wymagającego i wytrawnego czytelnika „T” to indeks z ciekawymi hasłami, które warto samodzielnie rozwinąć, sięgając po kolejne pozycje. Można machnąć ręką na szyderstwa Pielewina i dać się „napisać” funkcjonującym w obiegu tekstom kultury niczym grupie szaleńczych ghostwriterów. Na moment pozwolić sobie na zapomnienie, że „czytelnik, czytający teraz tę książkę, jest takim samym widmowym fantomem […]. I prawdziwa rzeczywistość nie istnieje” (s. 363).
Wiktor Pielewin, „T”
przekład E. Rojewska–Olejarczuk
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2012