Archiwum
11.10.2013

Człowiek z Polski

Joanna Ostrowska
Film

„bo przecież nie chodzi o to
Żeby jedna klika złodziei
wydarła klucze od kasy państwa
innej klice złodziei […]
– musicie się nawrócić – musicie się odmienić
bo inaczej rozsypiecie się – zmarnujecie – zlikwidują was.”
Paweł Demirski, „Wałęsa. Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”

O niebezpieczeństwie zmiany kliki okradającej kraj w sztuce Pawła Demirskiego „Wałęsa” mówi twardo kardynał Stefan Wyszyński. Porozumienia sierpniowe zostały podpisane. Nastał „karnawał”. Lech Wałęsa, czyli W. modli się w kościele, po czym rozmawia z kardynałem. Zdaje sobie sprawę z demoralizacji władzy, ale jednocześnie wierzy, że Kościół pomoże i ochroni zbuntowanych. Oczywiście „w swoim czasie”. Wiara katolicka to jedyne lekarstwo na złodziejskie zapędy, które – rzecz pewna – pojawią się nawet wśród tych walczących o słuszną sprawę. Wyszyński w sztuce Demirskiego mówi: „tutaj chodzi naprawdę / o naprawdę odnowę człowieka”. A dokładniej rzecz ujmując: o odnowę Polaka. Albo odrodzenie, albo likwidacja i marnacja. Innej drogi nie było i nie ma po dziś dzień.

W „Wałęsie. Człowieku z nadziei” Andrzeja Wajdy dominuje nastrój „tragicznych wyborów”, patetycznych gestów i długotrwałego konfliktu. Filmowy Lech Wałęsa grany przez Roberta Więckiewicza jest delikatnie arogancki, cwany, a przy tym odważny. Typ doskonały, rzadko się takich spotyka. W trakcie rozmowy z Orianą Fallaci (Maria Rosaria Omaggio), która staje się osią fabularną filmu, Lech pokazuje cały swój arsenał „niskich, nieprzyjemnych” zachowań. Pani z zagranicy niby przypomina słynną Włoszkę, ale jakoś tak zbyt często się uśmiecha i kokietuje. Gdzieś w tle kręci się Danuśka (Agnieszka Grochowska) i dzieciaki. Od samego początku wszystko jest po bożemu – „tak, jak było naprawdę”.

„Wałęsa” to film, w którym celem nadrzędnym jest naśladowanie przeszłości – coś w rodzaju symulacji sytuacji historycznej. Nie liczy się tak naprawdę to, co się tu wydarzyło, tylko fakt, że jest możliwość „powrotu do przeszłości” – „odtworzenia” i „uwiecznienia” ku uciesze przyszłych pokoleń. Żadnego nowatorskiego podejścia do tematu, zestawienia jednostki z masą, politycznych dywagacji czy poszukiwania sposobu dekonstrukcji mitu. Sprawa jest niezwykle prosta. Chodzi tylko o to, żeby pewien „polski” bohater pewnej „polskiej” sprawy zwyciężył i żeby to zwycięstwo (także na ekranie) było tu i teraz, i było prawdziwe.

Metodą Wajdy na odgrywanie przeszłości na ekranie są zabawy z archiwaliami – łączenie obrazków tworzonych współcześnie z tymi z epoki na takiej zasadzie, żeby widz nie widział różnicy. Podobne zabiegi pojawiły się już u Wajdy w „Korczaku”. Obrazy nazistowskiej ekipy filmowej, która fotografowała getto warszawskie i została „ożywiona” dla potrzeb filmu, połączono z oryginalnymi zdjęciami z getta z 1942 roku, które wykonano w celu propagandowym. Efekt jednorodności obu materiałów był praktycznie natychmiastowy. Wajda wspominał w wywiadach, że „kusiło” go, by użyć tych archiwaliów, ale nigdy się do tego publicznie nie przyznał. Powtarzał również, że zależało mu na jak najwierniejszym odtworzeniu realiów getta w sferze wizualnej. W przypadku „Wałęsy” przyświecał mu taki sam cel.

Obrazy archiwalne, między innymi z Grudnia ’70, porozumień sierpniowych, które mieszają się z tymi wykreowanymi przez Wajdę – to nie tylko zestawienia poszczególnych ujęć. Kiedy w filmie Danuta Wałęsowa przemawia po odebraniu Nagrody Nobla w imieniu męża, widzimy oryginalny kadr, zarejestrowany w trakcie tego wydarzenia. Jedyna różnica polega na tym, że zamiast twarzy Danuty Wałęsowej widać twarz Agnieszki Grochowskiej, którą dosłownie wszczepiono w obraz.

Tę pseudodoskonałą, ekspansywną symulację podtrzymują również stylizacje aktorskie. Robert Więckiewicz robi dosłownie wszystko, żeby stać się Wałęsą idealnym. Można odnieść wrażenie, że wie lepiej od oryginału, co zrobiłby Lechu wtedy, w czasach „walki o wolność”. Kreacja polegająca na radykalnym stawaniu się postacią historyczną – niebezpiecznie absurdalny zabieg.

Grochowska dzielnie dotrzymuje kroku Więckiewiczowi. Układ jest bardzo jasny i łatwo rozpoznawalny. Lechu odważny, momentami naiwny, ale przede wszystkim obdarzony niebywałą energią. Domowy niewdzięcznik, ale waleczny i, koniec końców, opiekuńczy. Momentami rubaszny, ale tylko w granicach przyzwoitości, tak żeby głupia włoska baba nie wchodziła mu na głowę. W drugim narożniku Danusia – przede wszystkim matka, ale niezwykle odważna, oddana; przy mężu, bez opinii, milcząca, ciągle w strachu, ale pogodzona ze swoją rolą. Prototyp Polki, trochę nieświadomie uczestniczącej w tym historycznym spektaklu narodowym. Taki obrazek, stylizowany podobnie jak wszystkie inne na widok przeszłości, blednie między innymi w zestawieniu z książką pani Danuty: „Marzenia i tajemnice”. Jeszcze trudniej zrozumieć ideę filmowej pani Wałęsowej, kiedy ma się za sobą monodram Krystyny Jandy „Danuta W.”. Danusia Grochowskiej jest tak bliska ideału, że aż nierealna. Możliwa tylko i wyłącznie w marzeniach swojego ekranowego męża, polskiego chojraka – patrioty.

Jednemu nie można zaprzeczyć po obejrzeniu „Wałęsy”: Andrzej Wajda chce być cudotwórcą. Chce się zbliżyć do ideału swojego bohatera. Z jednej strony, jest przekonany, że tylko on wie, jak trzeba zrobić film o „takim Polaku”, z drugiej – traktuje to jak swój obywatelski obowiązek. Aby uwiarygodnić narrację, mistrz pozwala sobie również na użycie własnych dzieł filmowych jako materiałów kształtujących, przywołujących epokę. Ten zabieg pojawia się w filmie kilkukrotnie. Na ekranie widać między innymi Mateusza Birkuta i Agnieszkę z „Człowieka z żelaza”, którzy mijają Wałęsę, rozdając ulotki. Gdzieś tam w tle miga Marian Opania w roli Winkla. Dzięki takim zabiegom w filmie Wajdy historia musi zatoczyć koło. Wszystkie postacie spotykają się na ekranie, odbijając się w swoich mitach i kreacjach. Wielkie, polskie „Wesele”. Fantazje o rolach mężczyzn i kobiet, polityków, stoczniowców, robotników, partyjnych, UB-eków i zwykłych ludzi mieszają się ze sobą. Efekt końcowy to historyczna szopka, coś w rodzaju kabaretu, który aspiruje do kina akcji – narracji o wielkim bohaterze, choć tak naprawdę prostym, uczciwym człowieku walczącym z systemem. Dla wielu walka trwa do dziś, a jeśli wtedy jest teraz, to przecież tak niewiele się zmieniło.

Nie byłoby najgorzej, gdyby wizja Wajdy dotyczyła tylko przeszłości. Gdyby reżyser nie próbował na siłę złączyć obu światów, gdyby chodziło tylko i wyłącznie o hołd, hagiograficzną wizualizację przemiany i rewolucji. Nie byłoby źle, gdyby ten człowiek z Polski bardziej przypominał everymana, oczywiście polskiego, ale nie tego konkretnego, symbolicznego.

Niestety Wajdzie przy „Wałęsie” nie wystarcza już rola architekta zbiorowej wyobraźni. Teraz chce być jeszcze historykiem Solidarności, tłumaczem tamtej przeszłości, który mówi, jaki był Lech Wałęsa. Tym, który wie lepiej niż sam Lech.

„Czuję się głęboko związany z epoką odzwierciedloną w naszym hymnie narodowym Jeszcze Polska nie zginęła. A przecież hymn ten powstał w podobnych do naszych warunkach, nie zmieniły się również wyrażone w nim aspiracje i cnoty: odwaga, bunt, duma. Nadejdzie jednak czas, którego prawdopodobnie nie doczekam, że dla oddania harmonii i pokoju panujących na całej planecie trzeba będzie skomponować inny hymn. I życzę naszym dzieciom czy dzieciom naszych dzieci, żeby mogły kiedyś zaśpiewać po nas: «Jeszcze świat nie zginął»”

– napisał Lech Wałęsa w swojej książce „Droga nadziei” (współpraca: A. Drzycimski, A. Kinaszewski). Utrzymując równie patetyczny ton, w duchu wspomnianej na samym początku tekstu odnowy człowieka, na przekór wrogom powstał „Człowiek z nadziei” – narracja ostateczna, nie tylko dla narodu, ale przede wszystkim dla tych, którzy reprezentują świat z nowego hymnu Lecha, aby tam, daleko wreszcie zobaczyli, jak to było naprawdę.

„Wałęsa”
reż. Andrzej Wajda
premiera: 4.10.2013

Zobacz także:

alt