Archiwum
16.04.2015

Czas kultury globalnej

Marek Wasilewski Michał Larek
Rozmowy

Publikujemy fragmenty jednego z wywiadów z redaktorami „Czasu Kultury”, przygotowanych do książki „30/30. Literatura najnowsza wg «Czasu Kultury» (1985–2015), która ukaże się 19 kwietnia.

Michał Larek: Opowiesz o okolicznościach, w jakich zostałeś redaktorem naczelnym „Czasu Kultury”?
Marek Wasilewski: To było chyba na przełomie 2000 i 2001 roku. Pamiętam zebranie gdzieś przy Starym Rynku, podczas którego dotychczasowa redakcja zgodnie stwierdziła, że dalsze prowadzenie czasopisma nie ma najmniejszego sensu.

Cała redakcja, to znaczy kto?
Grzegorz Luterek, Piotr Kępiński, Jurek Borowczyk, Wiesław Ratajczak, Radosław Okulicz-Kozaryn…

Skąd takie przeświadczenie?
Myślę, że formuła „Czasu Kultury”, przy której oni się upierali, uległa naturalnemu wyczerpaniu. W tym sensie decyzja tego zespołu była słuszna. Owszem, do dzisiaj funkcjonują podobne pisma, ale są to pisma-zombie, dla wszystkich i dla nikogo. Także skoncentrowanie się na polskiej kulturze literackiej nie pozwalało rozwijać się dalej.

Zebranie się kończy, panowie zwijają manatki, odchodzą. A co z Tobą? Zostajesz na placu boju?
Ja zostaję…, może nie zorientowałem się, że już nie warto.

[…]

2001 rok to symboliczna data.
Pierwsze nasze zebranie miało miejsce 11 września 2001 roku. Tematem dyskusji były dziwne doniesienia medialne, o których nie wiedzieliśmy, co myśleć. Czy są jakimś wygłupem w stylu „Wojny światów”, czy czymś jak najbardziej realnym. Moment był ważny, zostały przecież wtedy stworzone nowe konteksty funkcjonowania kultury, a samo wydarzenie otworzyło Polskę na inne problemy.

Świetny mit założycielski. Jak wyglądały wasze zebrania?
To były zawsze bardzo rzeczowe rozmowy – a ich rzeczowość polegała na tym, że nie kończyły się na snuciu księżycowych idei, ulubionym zajęciu naszych starszych kolegów, ale wiązały się z pomysłem na praktyczną realizację. Innymi słowy, jeśli ktoś miał świetny pomysł na tekst, nie opowiadał o nim przez dwa lata, tylko go pisał albo znajdował odpowiedniego autora. Jak mówiłem, powstała grupa, która dobrze się rozumiała, dlatego nasze rozmowy były przede wszystkim dzieleniem się swoimi zainteresowaniami i pasjami oraz pracą nad tym, jak je pokazać w piśmie jako wspólny projekt.

Złośliwy jesteś w stosunku do poprzedniej ekipy. Tak źle ich oceniasz?
Gdybym źle oceniał naszych poprzedników, nie pracowałbym w redakcji od 1992 roku i dziś nie byłbym redaktorem naczelnym. Pewnie uciekłbym z tego zespołu. Myślę, że wszystkie grupy, które przewinęły się przez „Czas Kultury”. były twórcze i poszukujące, trudne do jednoznacznej klasyfikacji i dlatego interesujące. Być może jest tak, że każdy czas ma swój klimat, swoje sposoby pracy i reagowania na rzeczywistość.

Chciałeś otworzyć pismo na świat, który ulegał coraz mocniej globalizacji?
Interesowały mnie zupełnie inne rzeczy niż starą redakcję i, prawdę mówiąc, kiedy patrzę wstecz, trochę się dziwię, jak w ogóle przetrwałem w „Czasie Kultury” w latach 90. Pamiętam, że kiedy w czasach redaktorowania Grzegorza chciałem opublikować rozmowę z brytyjskimi artystami Gilbertem i George’em, którzy w życiu prywatnym są parą, a ich prace dotyczyły krwi i odchodów, redakcja wpadła w panikę i zamówiła umoralniający tekst, który miał dać odpór mojemu materiałowi. Kiedy dzisiaj o tym opowiadam, może dziwić fakt, że w ogóle mi ten materiał puszczono – ale wtedy ludzie o różnych poglądach jeszcze ze sobą dyskutowali, a nie okładali się pięściami. W „CzK” publikowali dziennikarze dzisiaj postrzegani jako skrajnie prawicowi, jak Rafał Ziemkiewicz czy Maciej Mazurek. Kiedy przejąłem stery redakcji, pismo opuściło konserwatywny kurs i weszło na bardziej swobodne wody.

[…]

A teraz coś ci pokażę [Wasilewski podchodzi do półki i wyciąga maszynopis].

Co to?
Rzecz bardzo ciekawa. Przygotowana przez Dariusza Głowackiego analiza moich trzech lat redaktorowania pod tytułem „Diagnoza i prognoza dla «Czasu Kultury». Poznań, styczeń 2004 roku”.

I co tam czytamy?
Że „pismo jest smutne i hermetyczne”, że „sztuki wizualne są bardzo obficie reprezentowane, co ciekawe, głównie w formie pisanej”, że „wartość przeczytanych stron jest bardzo wątpliwa i trzeba mieć dużo dobrej woli, aby spróbować przeczytać całość i ocalić poczucie smaku”. „Czas Kultury” został tu zaliczony do pism skandalizujących. „Kryterium doboru tekstu i ilustracji to szokowanie czytelnika” – czytamy. Autor charakteryzuje tematykę pisma jako: „Obszary kultury penetrujące człowieka i jego uwarunkowania, sztuka homoseksualistów i feministek, walka z mieszczaństwem i zacofaniem, przekraczanie barier religijnych i kulturowych”.

Jak zareagowałeś?
Śmiechem, bo to analiza opracowana w duchu stricte konserwatywnym. Dostawaliśmy wtedy nienawistne maile, na przykład: jesteście „Czasem Podkultury”, jesteście tubą homoseksualistów. Wchodziliśmy na niebezpieczny obszar budzący ogromne emocje i reakcje były niezwykle żywe. Dzisiejsze kontrowersje to żadne kontrowersje. Ruchy LGBT, żywe na świecie już w latach 70., w Polsce dopiero wtedy raczkowały i uzyskiwały swoją reprezentację. Pisaliśmy o tym językiem bardziej opisowym niż wartościującym, ale niektórzy nasi dotychczasowi autorzy uważali, że można sobie pozwolić na obrażanie tych ludzi i używali takich słów, jak zboczeńcy, pederaści, chorzy psychicznie. Moja niezgoda na to powodowała, że rozstawaliśmy się z nimi. […]

„Święte oburzenie”, o którym mówisz, sygnalizuje chyba, że polscy intelektualiści mieli wielkie kłopoty z otwarciem się na globalny świat.
Myślę, że było tak: w 1989 roku wyszliśmy z zamrażarki i pierwsze dziesięć lat bezsensownie strawiliśmy na próbie przywrócenia do obiegu tego, co do tej pory oficjalnie było zakazane. Wydawało się wtedy dużo literatury emigracyjnej czy literatury drugiego obiegu. Było to jałowe, bo te szacowne publikacje, pisane w zupełnie innych czasach, nie posiadały już tej siły rażenia i władzy nad czytelnikiem, jaką miały kiedyś. Opisywały przecież problemy, które czytelnika lat 90. XX wieku zupełnie już nie dotyczyły. Kupowało się te książki z sentymentu albo z poczucia obowiązku, na przykład Sołżenicyna. Tylko jak długo można mentalnie tkwić w łagrze? Prawdopodobnie była to choroba, przez którą musieliśmy przejść, by dopiero w w móc zacząć rozglądać się po świecie.

[…]

Jesteś naczelnym już trzynaście lat, spory kawał czasu. Pokuszę Cię więc i zapytam o bilanse i prognozy. Według Ciebie prowadzenie takiego pisma, jak „Czas Kultury”, ma dzisiaj sens?
Szczerze mówiąc, nie mam dobrej odpowiedzi. Także dlatego, że takie rzeczy, jak „CzK” robi się z poczucia pasji, a nie dla osiągnięcia wymiernych efektów. Te efekty przecież nigdy nie są bezpośrednie, namacalne. Trudno powiedzieć, jaki wpływ nasze pismo wywiera na umysły innych ludzi. Prowadząc je, wysyłamy sygnały, ale odpowiedzi otrzymujemy fragmentaryczne. Mnie osobiście podoba się koncepcja pisma, które nie jest przeznaczone dla biernego czytelnika, konsumenta tekstu, lecz jest pismem dla ludzi, którzy sami są twórczy. I myślę, że potrzeba dziś czegoś takiego, co byłoby laboratorium idei, platformą inspirującą innych do tworzenia kolejnych idei.
Skróty pochodzą od redakcji e.CzasuKultury.pl.

Więcej o książce „30/30”.

alt