Archiwum
31.10.2013

Conrad Festival – subiektywny wybór najciekawszych wydarzeń

Aleksandra Wieczorkiewicz Maria Hapke
Literatura

Na ten tydzień Kraków został opanowany przez literaturę. 21 – 27 października miasto żyło wydarzeniami towarzyszącymi 5. edycji Conrad Festival oraz trwającymi jednocześnie Targami Książki. Od rana do wieczora odbywały się spotkania, dyskusje, wystawy, projekcje filmowe, warsztaty – także dla najmłodszych. Zgodnie z hasłem przewodnim festiwalu: „Medium doskonałe”, nie tylko literatura była w centrum zainteresowania, lecz także jej związki z innymi sztukami. Ten tydzień był czasem stawiania pytań nie zawsze wygodnych, prób odpowiedzi – czasem, kiedy można było posłuchać i porozmawiać o najważniejszych zjawiskach współczesnej humanistyki, o wszystkim, co ostatnio w literaturze dzieje się nowego i ciekawego.

Dyskusje. „Kronos” przeciw nicości

Wpuszczanie w maliny zawsze było specjalnością Witolda Gombrowicza i jest nią nadal, co widać było w czasie dyskusji o „Kronosie”, tekście będącym dopełnieniem „Dziennika”, wciąż budzącym niemałe emocje. Trzech wybitnych literaturoznawców: Jerzy Franczak, Ryszard Koziołek i Michał Paweł Markowski głowiło się nad rolą, znaczeniem dzieła, umiejscowieniem go w twórczości wielkiego pisarza, lecz nie doszło do porozumienia. Gombrowiczowi jak zawsze udał się psikus. Już, już wydawałoby się, że zza tekstu ukaże się prawdziwa twarz autora „Kronosa”, piszącego tym razem dzieło ostentacyjnie nieliterackie, raczej dokument, niż dzieło sztuki. Czy zatem można je interpretować? Jak się okazało – można, lecz niezwykle łatwo jest się zaplątać w opiniach i sądach. „Kronos” jest poskładany z konkretów, suchych faktów, rekonstrukcji rzeczywistości. Z cennego wprowadzenia Rity Gombrowicz wiadomo, że prowadzony był z potrzeby zapisywania, oraz uzyskania świadomości własnego życia, sprawowania kontroli – pisarz sam sobie miał być przedmiotem badania, komentatorem, reżyserem. Reszta jest niepewna: czy odarty z literackości obraz życia jest nagą prawdą, czy celowo eksponuje pustki i przemilczenia, czy jest próbą ogrania czasu? Być może Gombrowicz kwestionuje sens opowiadania życia, być może jest po stronie skandalu epatując naturalizmem swoich notatek. Jedno jest pewne – Gombrowicz znów triumfuje, przyprawia gębę czytelnikom żądnym pikantnych szczegółów oraz literaturoznawcom interpretującym opis biegunki. Jak stwierdził Ryszard Koziołek „pisząc o Gombrowiczu ponosi się klęskę. Kończymy z demistyfikacją – znów się nie udało, życie jest gdzie indziej.”

Wraż-liwi humaniści nie przyjmują wyzwania

Okrągły jubileusz wydawniczy serii „Horyzonty Nowoczesności” („najważniejszej serii wydawniczej w polskiej humanistyce”) obchodzono podczas Festiwalu świętując ukazanie się najnowszej książki Michała Pawła Markowskiego „Poetyka wrażliwości”. Cóż rzec więcej: w jednej sali – być może nazbyt małej jak na format zaproszonych osobistości i napierające zewsząd tłumy – zebrali się „najwybitniejsi (polscy) humaniści czasów współczesnych”. Michał Paweł Markowski, Agata Bielik-Robson, Krzysztof Kłosiński i Lech Witkowski pod przewodnictwem Ryszarda Nycza, dyskutowali nad statusem i zadaniami dzisiejszej humanistyki, postulując od czasu do czasu przywrócenie wiary w jej egzystencjalną rolę. Dyskutanci rozpoczynali wypowiedzi od krótkiej laudacji nowej książki i jejże autora (jego przede wszystkim). Z wypowiedzią profesor Bielik-Robson rozmowa zeszła ku kryzysowi i zagrożeniom humanistyki ze strony anglosaskiej monokultury neoliberalnej. O, gdybyż skończyło się na laudacjach! Im dalej, tym ciaśniej – i bezradny słuchacz zaczynał zdawać sobie sprawę, że tonie w bezdennej, duszącej przestrzeni humanistycznej fachowości: dookoła tylko „pirońskie aporie”, „propedeutyczne scepsis”, „społeczne imaginaria” i „ciężkie derridy”. Brakło oddechu. Gdybyż tylko można było chwycić się, jak tonący brzytwy, jakiegoś słownika specjalistycznego. Niedosięgalność. Humanistyka, ta bliska, ludzka gałąź wiedzy, wydała się nagle obca, była coraz bardziej nieprawdziwa, niezrozumiała. Najgorzej, że humaniści zaprzeczyli sami sobie: zapomnieli, że jeśli ktokolwiek, to właśnie humanista powinien dbać o międzyludzki dialog i – szukać wspólnego języka. Nic z tego. „Nie chcecie? Wypchajcie się, mamy co robić i co zdefiniować” – cytuję fragment dyskusji. Ciekawe, co na to powiedziałby Witold Gombrowicz…

Wśród prozy polskiej

Niezwykle interesująco prezentowały się spotkania z pisarzami i pisarkami najciekawszych tekstów prozy polskiej ostatnich lat. Spotkania żywe, ciekawe, emocjonujące, jak to zatytułowane „Urzędnicy po pracy”. Wojciech Kłosowski i Paweł Potoroczyn zadebiutowali późno, po pięćdziesiątce. Z ich zapewnień wynikało, że nie przyznają się do bycia urzędnikami, ani pisarzami. W godzinach pracy zajmują się zarządzaniem kulturą, pisanie traktują jako dodatek. Żaden z nich nie zamierzał wydawać swojej powieści, obu skłonił do tego przypadek. Każdy z nich jednak trzymał się odmiennego stanowiska: Kłosowski uważał, że warto wydać swoją powieść, Potoroczyn był zawiedziony i konsekwentnie odradzał podejmowania podobnego kroku, być może ze względu na nadmierne zainteresowanie scenami erotycznymi w jego powieści. „Ale tam jest teodycea, jest dowód na istnienie Pana, sprowadziłem dziesięć przykazań do dwóch, a widzą w tym tylko dobry seks.” – narzekał rozgoryczony Potoroczyn. Rozmówcy cały czas żartowali: „Co może być gorszego od debiutującego polskiego pisarza powieści płaszcza i szpady?” – pytał Kłosowski. „Tylko pięćdziesięcioletni debiutujący polski pisarz powieści płaszcza i szpady”. Obaj panowie prowadzili rozmowę z godnym podziwu dystansem, humorem i błyskotliwością.

Na spotkaniu z trzema pisarkami, Sylwią Chutnik, Kają Malanowską i Zośką Papużanką, prowadzonym przez Przemysława Czaplińskiego wybuchł spór o treść powieści Kaji Malanowskiej. Autorka broniła optymistycznego zakończenia napisanej przez siebie historii, podczas gdy krytyk widział je w najczarniejszych barwach i konsekwentnie trwał przy swoim zdaniu. W całości spotkanie niezwykle barwne, prowadzone lekko, trzy bardzo różniące się od siebie pisarki tworzyły zgrane trio, wyraziły jedynie żal ze względu na odczucie oddzielenia prozy kobiecej od męskiej, jak powiedziała jednak Sylwia Chutnik – to już schyłek tego schematu.

Spotkaniem równie różniących się od siebie pisarzy była rozmowa „Przestrzeń i melancholia” z Markiem Bieńczykiem i Filipem Sprngerem, choć prowadzący utrzymywał, że pasują oni do siebie jak „groszek z marchewką”. Rozmawiali o architekturze przeklętej, melancholii Warszawy, miejscach, których już nie ma, związkach literatury i architektury. Brzydota budynków PRL-u może fascynować, ale czy może wyzwalać czułość? Trudno o bardziej odległe spojrzenia niż eseisty zajmującego się melancholią i dystansującego się od emocji reportażysty.

Z pewnością ważnym wydarzeniem było spotkanie ze Szczepanem Twardochem, urzekającym swobodą, zdradzającym kulisy swojego warsztatu pisarskiego, to, czym dla niego jest powieść idealna, której jedynym powodem zakończenia miałaby być śmierć głównego bohatera – bo jaki miałby być inny powód, żeby nie opowiadać dalej? Była też mowa o tożsamości pisarza ze Śląska, który został przez niego nazwany prowincją prowincji, o umiłowaniu dla szczegółu i postaci drugoplanowych, o typie wyobraźni pisarza, który nie emocjonuje się nagrodami literackimi, aczkolwiek chętnie je przyjmuje, utrzymuje się z pisania, a teraz tworzy nową powieść, która nosi roboczy tytuł „Drach”.

Inne od wszystkich było spotkanie z Janem Polkowskim, który niedawno zadebiutował jako prozaik. Wokół powieści Ślady krwi, a nawet bardziej wokół konserwatywnego poglądu pisarza dyskusja była żarliwa jak nigdy. O swoim poglądzie na literaturę, tradycję i tożsamość Polkowski mówił odważnie i zdecydowanie. Według niego literatura powinna być bliska doświadczeniu ludzkiemu, zachowywać kategorie brzydoty i piękna, prawdy i kłamstwa. Literatura powinna wynosić człowieka na wyższy poziom.

Tłumacz szuka słowa

W Pałacu Pod Baranami nie mogło zabraknąć tych, którzy może najbardziej pragną „odpowiednie dać rzeczy słowo”. W czasie tegorocznej edycji Conrad Festival mieliśmy okazję uczestniczyć w aż dwóch spotkaniach z wybitnymi tłumaczami z dwóch różnych języków, kultur i tradycji. Piotr Śliwiński rozmawiał z Ireneuszem Kanią, tłumaczem Konstandinosa Kawafisa, wielkiego poety tyleż greckiego, co europejskiego, wciąż chyba za mało docenianego i czytanego w Polsce. Ireneusz Kania zachęcał wszystkich – w tym profesora Śliwińskiego i kilkunastu przerażonych gimnazjalistów z pierwszego rzędu – do nauki języka nowogreckiego. Jak kiedyś Grecja marzyła o pięciu morzach i dwóch stolicach, tak my, nieszczęśni jednojęzyczni, marzyliśmy o rozkoszach poliglotów. Pomińmy spór o postmodernistyczność poezji Kawafisa. Najpiękniej było posłuchać samego tłumacza, który czytał wiersze greckiego poety w zachwycającym nowogreckim oryginale.

Drugie spotkanie tłumaczeniowe okazało się nie mniej zajmujące: Magda Heydel rozmawiała z Krzysztofem Bartnickim, tłumaczem osławionej „najtrudniejszej książki świata” – Finnegans Wake Jamesa Joyce’a oraz z Jerzym Jarniewiczem, tłumaczem, ale i pisarzem, poetą. Spotkanie otwierało przejście „na drugą stronę kartki” (wedle oryginalnego tytułu dzieła Topora, które stało się pretekstem do rozmowy) i wiodło słuchaczy od litery do literatury. Czy można wyzwolić litery od ich znakowości i wyzwolić przez to myślenie spod władzy gramatyki i składni? Nie wiadomo. Być może wiedział o tym James Joyce, być może nie. Jesteśmy skazani na niejasność.

Gdzieś dalej, gdzieś indziej

Jeśli wśród festiwalowej publiczności byli tacy, którym trudno usiedzieć na jednym miejscu – i oni mogli znaleźć coś dla siebie. Nie brakło spotkań, które, choć odbywały się tu i teraz, przenosiły z łatwością gdzieś dalej, gdzieś indziej. Dariusz Czaja, Krzysztof Środa i Adam Wodnicki, „poszukiwacze nowych przestrzeni” i podróżnicy wyobraźni, rozmawiali z Anną Arno o swoim pisarstwie-nie-stąd. W inne miejsce przeniosła nas pospotkaniowa projekcja filmu „Pogłosy, powidoki” w reżyserii Szymona Uliasza i Kraków stał się nagle Wenecją.

Niedaleko Wenecji leży Triest. Claudio Magris, triesteńczyk, włoski eseista, pytany przez Grzegorza Jankowicza o początki pisarstwa, mówił o miłości rzeczy drobnych, które to budują rzeczy wielkie i wyznawał swoje zakorzenieni w „fantazmacie własnego miejsca”, w pamięci miasta, które go ukształtowało, lecz do którego nie chce czuć fałszywej nostalgii. „Odmieniam życie w czasie teraźniejszym” – mówił Claudio Magris z prawdziwie włoskim akcentem.

Pogodny i otwarty holenderski pisarz-podróżnik, Cees Nooteboom, wymieniany jako kandydat do literackiego Nobla, spokojnie i z wdziękiem upraszczał wszystkie zawiłości pytań Sławomira Paszkieta. Opowiadał o swojej pierwszej podróży, w którą wyruszył w wieku siedemnastu lat i która wciąż trwa, choć siedemnaście zmieniło się na osiemdziesiąt. Prawdziwy nomada zawsze jest w drodze: „Nie wiem, dokąd zmierzamy, ale wiem jedno – że dokądkolwiek byśmy się udali, zbłądzimy” – pisze Cees Nooteboom.

~~~
Piękne popołudnie niedzielne to nie najlepszy moment, by spieszyć na pociąg przez zatłoczone krakowskie śródmieście. Mimo października pogoda jest przepiękna, niemal upalna – dawno nie pamiętają tu takiej jesieni. Już niemal skończył się Conrad Festival, a na Rynku powiewają jeszcze kolorowe flagi – Kraków Miasto Literatury. Wspaniale było tu być, wspaniale było patrzeć i słuchać. Ale obok mnóstwa dobrych spotkań, na których udało się być, stoją te, na których pojawić się było nie sposób: przegapione w pociągu spotkanie z tegoroczną laureatką literackiej Nike, wydarzenia z pasma irańskiego i islandzkiego, tylko częściowo wysłuchana rozmowa z Anne Applebaum. A zatem pozostaje niedosyt. Niedosyt i niecierpliwe oczekiwanie. Wierzymy, że następny październik ujrzy nas znów w Krakowie, Mieście Literatury.

alt