Skończyłam czytać „Ciotkę Zgryzotkę” w nastroju lekkiej melancholii i zawstydzenia jednocześnie. Jest na tych 300 stronach tyle intertekstualnych żartów i nostalgicznych westchnień z puentą, by można było samodzielnie wyczuć, że miała być „Ciotka…” tomem kończącym Jeżycjadę. Taką intuicję potwierdziła później sama autorka na swoim blogu (komentarz do notki „Z dzidziusiem” z 16 marca br., dwa dni po premierze powieści ). Ostatecznie książka kończy się zapowiedzią następnego, 23. już tomu, „Chucherka” – wprowadzając tym samym cykl jeżycki w już piątą dekadę istnienia. Musierowicz deklaruje jednak, że decyzję o kontynuacji podjęła w ostatniej chwili, i jestem skłonna jej wierzyć: „Ciotka Zgryzotka” ma charakter podsumowujący, jak finał wielosezonowego serialu, który zbiera rozsypane wątki, szuka puent i próbuje się pożegnać, ustanawiając jakiś nowy porządek. W tym wypadku oznacza to wymianę starych na młodych, pokoleniową zmianę, w której dzieci bohaterek powieści sprzed 30 lat na dobre osadzają się w rolach swoich rodziców i dziadków. Podstawowe napięcie powieści polega jednak na tym, że chociaż w legendarnym mieszkaniu przy Roosevelta 5 zmienia się wszystko – zarazem nie zmienia się nic.
Tymczasem Musierowicz snuje oczywiście intrygi większe i mniejsze. Na przykład: senior rodu Ignacy Borejko albo wyprowadza psa, albo siedzi w łóżku i fantazjuje znad „tych kostycznych Forsyte’ów” o karierze środkowoeuropejskiego Galsworthy’ego. Jego ulubiony wnuk Ignacy Grzegorz oczekuje narodzin potomka i filmuje wielkopolskie kościoły. Inny wnuk, Józef, jeździ do narzeczonej na rowerze (25 km w jedną stronę), hartując swój wątpliwy heteroseksualizm marynowaniem przedślubnej cnoty. Gabrysia, córka Ignacego starszego, matka Ignacego młodszego i ukochana ciotka Józefa, wyjechała do Oksfordu odwiedzić swoją córkę Różę i od trzech miesięcy ani ona, ani córka, ani dzieci córki nie dają znaku życia, czym rodzina martwi się odrobinę, ale nie za bardzo. Poza tym siostry Borejko prowadzą obfitą korespondencję mailową o wszystkim, słońce świeci, z drzew spadają liście i śliwki itp., itd.
Ale przede wszystkim jest „Ciotka Zgryzotka” powtórką z „Żaby” (tomu 16.): jeśli powieść w ogóle posiada jakiś moment kulminacyjny, to jest nim udział nastoletniej bohaterki w tarapatach towarzyszących przychodzeniu na świat kolejnego Borejciątka. Bohaterką tą jest Nora Górska, córka Pulpecji z Borejków i Bobcia Górskiego, który jako mały piroman 40 lat temu otworzył „Szóstą klepkę” – pierwszy tom cyklu, wydany w 1977 roku – podpalając balkon podczas zabawy w Nerona. Nora nie ma fantazji swoich słynnych literackich rodziców. Jej główną cechą deklarowaną jest ciamajdowatość, a doświadczaną – przezroczystość. Nora rozmywa się w fabule. Nie jest to nowy zabieg, lecz raczej efekt wieloletniego procesu przekształcania wielości w monstrualną jednię. Cykl jeżyckich powieści przez lata nie tylko się rozrastał, ale i zrastał: od sześciu stosunkowo niezależnych od siebie powieści wydawanych przez Naszą Księgarnię, przez potransformacyjne przekształcenie w „sagę rodu Borejków”, po „Kalamburkę”, która wprowadziła Jeżycjadę w nowy wiek i zacementowała nowe zasady opowiadania. „Kalamburka” (wydana w 2001 r.) miała odwróconą chronologię i opowiadała historię matrony rodu wstecz, aż do dnia jej narodzin: była powieścią dla wtajemniczonych. Jeżycjada już z tego wtajemniczenia nie wyszła; kolejne tomy trudno czytać bez znajomości poprzednich, w dowolnej kolejności. Z perspektywy późnej Jeżycjady dawna formuła „powieści o konkretnej dziewczynie” wydaje się twórczo dyscyplinująca: do pewnego momentu, na dobre i na złe, każdy kolejny tom cyklu pomyślany był inaczej. Nie można pomylić feministycznej komedii „Kłamczuchy” z narwaniem „Idy Sierpniowej”, upału transformacji w „Brulionie Bebe B.” z gorączką seksualnej krzywdy w „Nutrii i Nerwusie”. To były różne powieści i różne flirty, pomysł na postaci określał literacką formę. W „Ciotce Zgryzotce” nastoletnia dziewczyna jest już tylko częścią żarłocznej maszyny bioliterackiej, której jedynym celem jest reprodukcja.
40 czy 20 lat temu nastoletnie bohaterki Musierowicz przejmowały odpowiedzialność za dorosłych na różne sposoby: wchodząc w rolę „zaradnej gospodyni” (Cesia w „Szóstej klepce”, Gabrysia w „Kwiecie kalafiora”), matkując młodszemu rodzeństwu (casus porzuconych przez matkę Bitnerów w „Brulionie…”), w końcu wykonując emocjonalną harówkę na zgliszczach relacji rodziców (Aurelia Jedwabińska w „Dziecku piątku”, obie Pyziakówny). W „Ciotce Zgryzotce” czytamy o świecie, w którym dokonało się dzieło psychologicznego zniszczenia, starsi skolonizowali młodszych na dobre. Upadły ostatnie przyczółki autonomii, młodzi bohaterowie mówią i myślą głosami swoich rodziców, odtwarzają życiorysy swoich przodków, ciotek i teściów. Bunt, choćby niepozorny (jak np. niemęska chęć towarzyszenia żonie przy porodzie), spotyka się z niezgodą Losu. Mamy wprawdzie rok 2017, ale przeznaczenie interweniuje równie efektywnie, jak za króla Edypa, obmyślając przeciwko zmianom niestworzone przypadki i technologiczne usterki. I chociaż przy Roosevelta 5 wciąż trwa remont – w ogóle wszyscy w tej powieści coś budują albo odnawiają, trudno byłoby też zliczyć wszystkie spontaniczne przeprowadzki – ruch rodziny Borejków jest ruchem chomika w kołowrotku. Musierowicz trzyma swoich bohaterów w świecie hermetycznie zamkniętym, robi z nich szynkę w konserwie. I jeśli w poprzednich tomach zdarzało jej się przepisywać, zmieniać wydarzenia wcześniejszych opowieści, ustanawiać nową, lepszą pamięć o przeszłości – tu zagarnięciu ulega także przyszłość. W ostatniej scenie akcja wybiega nagłym susem kilkanaście lat do przodu, by na wszelki wypadek potwierdzić przeznaczenie nastoletniej bohaterki, zabezpieczyć los, zabezpieczyć przetrwanie borejkowego DNA.
Borejkowie stali się ideą i instytucją, której podporządkowuje się wszystkie elementy rzeczywistości; to teraz bardziej dynastia niż rodzina. Ponowne (po „Wnuczce od orzechów” i „Febliku”) osadzenie większej części akcji w wiejsko-sielskim krajobrazie zyskuje wymiar ironiczny: „Ciotka Zgryzotka” nosi przecież wszelkie cechy antyutopii. Wiejską scenografię zbudowano z przeterminowanych polskich toposów, żeby nie powiedzieć – memów. Jest tu nawet sojusz pomiędzy antyniemieckim dworkiem (nowa siedziba starszych Borejków, którzy się tłumnie przeprowadzają do domu Pulpecji i Bobcia pod Poznaniem) a wiejską biedotą (oczywiście aspirującą, ale w chodakach, bez internetu i ze starą szkapą zamiast samochodu). Jednocześnie to właśnie wieś włącza „Ciotkę…” w łańcuszek świeższych skojarzeń. Czytałam ją pomiędzy najważniejszymi polskimi filmami zimowego repertuaru: „Dzikimi różami” Anny Jadowskiej i „Wieżą. Jasnym dniem” Jagody Szelc. „Dzikie róże” to surowy dramat społeczny; „Wieżę”, drobiazgowe kino obyczajowe, szarpie od spodu ontologiczna dziwność „Jasnego dnia”. Oba prowadzone są z punktu widzenia kobiet, dzieją się na wsi, w okresie komunijnym, w obu fabułę uruchamia powrót nieobecnego przez jakiś czas członka rodziny. U Jadowskiej jest to mężczyzna, mąż głównej bohaterki, który pracuje za granicą i przesyła pieniądze na budowę domu; w filmie Szelc niepokój przywozi ze sobą siostra, chora lub nawiedzona, figura szamanki lub czarownicy, może medium. Oba filmy krążą wokół relacji z dziećmi. Bohaterka „Dzikich róż” gubi swojego małego synka, wiemy też, że była w ciąży z nastoletnim kochankiem; bohaterka „Wieży” wychowuje biologiczną córkę swojej „dziwnej” siostry. To całkiem dużo zbieżności z „Ciotką Zgryzotką”, gdzie obok gorączkowych przygotowań do wiejskiego wesela i perypetii okołoporodowych toczy się, przywieziony niespodziewanie z wygodnej akademickiej emigracji, dramat rozstania, angielską mgłą i polskim wstydem zasnuty.
Filmy Jadowskiej i Szelc pokazują w swoich dramatach rodzinnych równoczesność racji i punktów widzenia, wymagają od widzów spojrzenia empatycznego, które może budzić dyskomfort, a nawet ból. Musierowicz dla odmiany pokazuje, do czego prowadzi radykalna odmowa empatii. W świecie „Ciotki Zgryzotki” różnica i zmiana nie tylko nie mogą zostać zaakceptowane, lecz w ogóle nie mieszczą się w języku, prowadzą do katastrofy komunikacyjnej, w tym wypadku – literackiej. Rodzinna utopia zostaje najpierw podziurawiona, a potem podlega gwałtownym i nieudanym zabiegom naprawczym. Nie mają tu zastosowania kategorie realizmu społecznego czy konwencjonalnej psychologii postaci: rozpad rodziny jest jak kot Schrödingera – niby się dokonał, ale może wcale nie, relacje na ten temat pozostają wewnętrznie niespójne. Oczywiście można to złożyć na karb pogarszającego się pisarskiego rzemiosła lub niechlujnej redakcji. Jednak to właśnie w tych fabularnych pęknięciach i niedoróbkach realizują się najpełniej Jelinkowe potworności: witamy w piekiełku, w którym terapią okołorozwodową okazuje się depresja poporodowa szwagierki.
Z tego kotła paradoksów wyłania się Małgorzata Musierowicz jako autorka na złość wszystkim aktualna: zapalona kronikarka patriarchalnych fantazji, smutków i niemożliwości. Pod koniec „Ciotki Zgryzotki” znowu udało jej się mnie ograć, zwieść melancholią, aby niby-zakończenie bolało bardziej. I dlatego nie wiem nawet, kto w tej zabawie zaciętej pisarką z kapryśnymi czytelniczkami jest Kojotem, a kto Strusiem Pędziwiatrem, kto tu konstruuje pułapki, a kto je radośnie rozbija w drzazgi. W tradycyjnie świetnym literacko otwarciu powieści (Musierowicz zawsze miała rękę do pierwszych zdań i akapitów, ciosów charakterologiczno-meteorologicznych) czytamy, że wymarzony dom Idy Borejko „w pełni zasługiwał na nazywanie go Ruinką, lecz miał też zaletę: rozsypywał się w idealnym punkcie widokowym”. Można te słowa odnieść do samej „Ciotki Zgryzotki” i jej próby utopii: owszem, rozsypuje się, ale w miejscu najlepszym z możliwych. To jest – w naszych połamanych sercach.
Małgorzata Musierowicz, „Ciotka Zgryzotka”
Akapit Press
Łódź 2018