Taco Hemingway w „Marmurze” opowiada o szczegółach z życia prywatno-intymnego, zapisując audiomemoriały z wykorzystaniem swego znaku rozpoznawczego – nad-melodyjnych rapów przyklejających się upartą rytmiką do ucha niczym największy muzyczny hit lata. Podobno robi to na życzenie (psycho)fanów. Głównym wątkiem tej słuchowiskowej rap-płyty, jak Fifi sam ją określa, jest zdanie relacji z dojmującego stanu braku weny twórczej. Czy jednak opowieść o przepaleniu bezpieczników kreacji jest w stanie zelektryzować włoski w naszych zblazowanych uszach?
Młodzi twórcy montujący portrety przedwczesnych starców-wypaleńców, którzy wyprzedali pakiet kuponów szacunku i/lub energii, mają zakodowaną w mózgu dyskretną wiedzę o tym, by nigdy nie mówić o sobie, a nawet jeśli – to starają się zwykle ubierać swe alter ego w powłoki obce i choć po trochu komiczne. Trzeba się śmiać, by w kącie nie łkać z zażenowania. Ale nie tym razem.
Taco w „Marmurze” zdecydował się nakreślić siebie prawie-że-zupełnie serio, zbierając w kawałku „Żywot” faktografię ostrzykniętą psychoanalizą w wersji pop. I choć to tylko jeden utwór, to jego charakter niezręcznie ciąży nad całym albumem bardzo konkretnymi personaliami i zniechęcającą przeciętnością Filipa Szcześniaka.
Rozpisując ten problem popkulturowo, można by stwierdzić, że to trochę tak, jakby słuchacze odgrywali rolę Zielonego Goblina, który od początku komiksu/animacji/filmu „Spider-Man” wie, że to właśnie nijaki nadwrażliwiec i niezdara Peter Parker jest Człowiekiem Pająkiem. Tylko zaraz… gdyby to wiedział, spuściłby chłopaczkowi łomot już w pierwszej odsłonie konfliktu, a niedługo potem zdeflorował pozostawioną samą sobie Mary Jane. Byłoby po krzyku i cała historia umarłaby w zalążku, prawda?
Bo na tym polega kłopot, że fanom, a zwłaszcza tym bardziej psychicznym i złorzeczącym, nie można ulec. Taco popełnił jednak ten sam błąd, co David Lynch, gdy tępi Amerykanie domagali się od ekscentrycznego reżysera rozwikłania zagadki śmierci Laury Palmer w „Miasteczku Twin Peaks”. Gdy odsłonimy wszystkie karty, niegdysiejsze asy są tyle warte, ile nietrafione prezenty pod choinkę…
Sam temat wypalenia stał się też nazbyt zleżały i trochę – wbrew pozorom – przeterminowany, a dziś film Federica Felliniego, „Osiem i pół”, czy powieść Kazuo Ishiguro, „Malarz świata ułudy”, przeskoczyć nie sposób, tak jak nie sposób dostrzec sensownej potrzeby ku temu. No, to po co?
Naiwnie i wrednie zestawiam ze sobą narracje z różnych poletek, ale sam Taco jest sobie winien. Jego artystyczny eksperyment przywdziania szat rapera przerastał to, co mainstreamowi słuchacze identyfikują jako tendencyjny rap/hip-hop. „Trójkąt warszawski” zwojował publiczność, bo był absorbującą opowiastką do słuchania, a nie zbiorem randomowych piosnek o (często dosłownie) dupie Maryny. Ta nowa jakość – ślicznych perełek, tak chwacko nanizanych na sznur – zaskakiwała już za pierwszym odsłuchem. A Taco Hemingway szybko wkupił się nim w łaski mainstreamu, do którego wbrew pozorom przecież zawsze aspirował.
O wiele mniej spójna – choć tylko z punktu widzenia samej narracji – „Umowa o dzieło” również chwytała za serduszko fanów, bo w obu przypadkach Taco szukał w sobie i swoim otoczeniu tego, co najbardziej uniwersalne i powszednie, filtrując prywatne udręki przez niepośledniej jakości zmysł literacki (wyrobiony zapewne w trakcie stresujących turbotłumaczeń). W efekcie powstała forma tak niemożebnie zgrabna jak wyfotoszopowane laski na rozkładówkach świerszczyków.
Diamenty typu „zamień własne na ludzkie” sfinalizowały się miejscami na epce „Wosk”, popełnionej ponoć jakby mimochodem. Lecz triumfalny pochód Taco wyhamował się na zimnych, hotelowych posadzkach hotelu z płyty „Marmur”.
Drażni mnie oczywistość materiałów archiwalnych, które Fifi tym razem zdecydował się wykorzystać. Nieznacznie przetworzona, jazzowa wokaliza z „Pociągu” Jerzego Kawalerowicza tak po ludzku wkurza swą banalnością (swoją drogą, tę urokliwą wokalizę opracował Andrzej Trzaskowski w oparciu o szlagier Artiego Snowa „Moon Rays”). Pojawia się na samym początku albumu, gdy Filip jedzie pociągiem na wybrzeże, aby oczyścić poranioną duszę i napoić ciało hotelowymi espresso – geograficznie powtarzając kolejową trasę bohaterów filmu sprzed prawie pół wieku (trzeba dodać: jednego z nielicznych filmów polskiej szkoły filmowej, który przetrzymał próbę czasu).
Mówimy jednak o artyście, który może i już sięgał po zbyt rozpowszedniałe na polskiej scenie materiały z kursów języka angielskiego (kto słuchał zespołu Skalpel, ten wie, o jaki trywializm tu idzie) czy inne audialne śmiecie, ale unikał sytuacji, gdy jego słuchacze mogli z łatwością wyłapać, w którym przykurzonym koszu Fifi grzebał tym razem.
Sama sytuacja fabularna w hotelu Marmur jest pod względem reguł słuchowiska adramatyczna, bo zastaje Filipa w stanie krańcowego wycieńczenia fizycznego. Bohater – jak zawsze mocno zatruty alkoholem i złem niczym Jack ze „Lśnienia” – ma podjąć desperacką próbę odszukania energii brakującej mu do podjęcia dalszej pracy twórczej i wypluć z uszkodzonych trzewi bolesnego jestestwa nowy album. Pół królestwa i ociekającą pożądaniem dziewicę temu, kto w takiej sytuacji znajdzie dobry materiał na słuchowisko… Zwłaszcza że prawie godzinne, bo tyle trwają przygody Fifiego na wybrzeżu (a podpowiadam, że korespondujący z wytrzymałością odbiorcy czas trwania słuchowiska nie powinien wychodzić ponad czterdzieści kilka minut – inaczej katastrofa naszego gotującego się wkurwu i niemożebnej nudy gotowa i opędzlowana na twardo).
Filip w „Marmurze” porzuca skórę Taco Hemingwaya. Musi się skonfrontować ze swoim lustrzanym odbiciem pod postacią brodatego Sąsiada, niczym Ged z Cieniem w „Czarnoksiężniku z Archipelagu” Ursuli K. Le Guin. Wręcz świadomie wybrałem tu porównanie z arcygenialną powieścią fantasy jednej z najlepszych autorek feministycznej prozy amerykańskiej, żeby Fifiemu zrobiło się po ludzku głupio. Bo nie umie wykrzesać z Sąsiada czegokolwiek dla wspomożenia jadącej na jałowym biegu dramaturgii z „Marmuru”. Jego Cień przypomina bardziej figurę zamienioną w słup soli, która w tej fabule zaledwie nieporadnie macha rączkami.
Oceniać „Marmur” w pojedynkę byłoby jednak co najmniej nie w porządku i stanowiłoby przejaw wrednego charakteru. Zapowiadający album EP „Wosk” ciężko przecież nie pokochać choćby i czasem trudną miłością, bo dotyka on erotycznych uniwersaliów: złych zauroczeń pięknem zepsutych kobiet, które Taco zawsze wychodzą nad sposób wybornie (w „Marmurze” powraca do tego wątku w dyskotekowym „Tsunami blond”). W przedświątecznym pakiecie oferowanym przez Asfalt Records można odnaleźć obok chwytliwego, soft-pornograficznego „Wosku” i niezbyt udatnie słuchowiskowego „Marmuru” wciąż słabo ogarnięty przez fanów Taco, a zaskakującej urody anglojęzyczny album „Young Hems” (Młode obrzępały).
Ta płyta sprzed trzech lat mogłaby być właściwym startem Taco w kosmos sławy… gdyby była równie spójną całościowo kompozycją, co „Trójkąt warszawski”. Niemniej poszczególne kawałki chwytają za gardło humorem, jadem, ironią i obsesją nadrytmiczności – zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, z jak wielkim zapałem Fifi zapewne je nagrywał, by potem z bólem trafić w próżnię obojętności słuchaczy. I choć kolega mu radził, by nagrywał rymy po polsku – poczytajmy ten pełen pogardy refren z „Fuck your list” i podumajmy nad nim choć chwilę, bo warto:
„Fuck your list, fuck your top 10
Fuck your YouTube arguments, «is it Kendrick or Em?»
Fuck your list, fuck your top 5
Fuck your internet fights, «is it Wu-Tang or Tribe?»
Fuck your list, fuck your top 3
Fuck your commentary spree, «is it Nas or Jay Z?»
Fuck your list, fuck your top one
I’m masturbating, I’m getting the job done”.