Paterson to mała mieścina w New Jersey, wszystko jest tutaj małe i wszyscy się tutaj znają. Wie o tym najlepiej kierowca autobusu linii 23, także Paterson, który codziennie wykonuje kilkanaście kursów po swoim mieście. I z nimi wszystko się zaczyna – te rozmowy, niekończące się rozmowy pasażerów. W przerwie między podsłuchanymi dyskusjami bohater najbardziej lubi przesiadywać w parku z ulubionym tomikiem wierszy, wczytując się w poemat o zimnej, smakowitej śliwce. Albo będąc przecież niespełnionym poetą, pisać swój własny, inspirowany… pudełkiem zapałek. Następnie wraca do domu, wysłuchuje opowieści żony o tajnikach pieczenia babeczek i kursie gry na gitarze, wieczorem zabiera na spacer znienawidzonego psa, zamawia małe piwo w barze Doca. Dzień, jak co dzień. Niczym niezmącony rytm. A gdzieś w tle świat, w którym Phil z „Dnia świstaka” poczułby się jak w domu.
Najnowszy film Jima Jarmuscha od samego początku bazuje na momentach, skrawkach codzienności, w której największym dramatem staje się awaria autobusu czy obezwładnienie napastnika uzbrojonego w pistolet na piankowe kulki. Smutne to i śmieszne, ale właśnie w tych kilku humoreskach z życia bohaterów autor „Poza prawem” kontempluje beztroskę i monotonię prowincji. Reżyser często powtarza, że skoro życie nie ma fabuły, to dlaczego jego filmy miałyby ją mieć? Zwykł również mawiać, że filmy powinny opowiadać o normalnych ludziach i normalnych problemach. Widać, że „Paterson” to powrót do jego dawnej strategii; wchodzącej w konwencję kina niezależnego na swoich prawach, a jednocześnie subtelnie czerpiącej z klasyków. Zgodnie z przyjętą logiką o wyjątkowości tego filmu przesądzają prostota i peryferyjna w odniesieniu do głównego nurtu wrażliwość.
Tym samym Jarmusch ponownie pożenił tradycje amerykańskiego i europejskiego kina, które w młodości miał okazję poznać u podstaw. Z jednej strony otrzymujemy starokontynentalną opowieść o kierowcy autobusu żyjącym gdzieś na drugim planie społeczeństwa w świecie głuchym na zaklinanie losu. Idąc dalej, oprócz niezdeterminowanej, w pewnym sensie pozbawionej żelaznej struktury postaci, w „Patersonie” wciąż wyczuwalne są tradycje nowojorskie, na których reżyser zawsze budował swoją tożsamość. Duża w tym zasługa poematów Rona Pagetta, które przypisane bohaterowi Adama Drivera, portretują małe sprawy i banały jego codzienności. Co więcej, w „Patersonie” Jarmusch konsekwentnie podpisuje się pod swoim aforyzmem nieistnienia oryginalności, nie tyle ożywiając na ekranie dokonania nowojorskiej szkoły poezji, ile co rusz odwołując się do Cassavetesowskich założeń. Bo to właśnie postawa Johna Cassavetesa, ojca niezależnego kina amerykańskiego, mistrza przemilczeń i niedopowiedzeń, zdawała się rusztowaniem twórczości Jarmuscha od samego początku.
W prozie życia pisanej wierszem Pagetta/Patersona zawierają się wielkie, egzystencjalne wątpliwości, które ogniskują najpełniej w skali mikro. Znamienne wydają się lejtmotywy, w których wysłuchujemy całych litanii kierownika zajezdni autobusowej i podglądamy angielskiego buldoga dzień w dzień przekrzywiającego skrzynkę na listy. Paterson reaguje na te drobne sygnały apatycznie, całkowicie pogodzony z porządkiem otaczającego świata. Ale zarazem poświęca im dużo uwagi. To właśnie jego postawa składa się na ostateczny kształt tego filmu, kina wygranego bez emfazy, w którym właściwie nic zdarzyć się nie musi. Tydzień głównego bohatera sprowadza się właściwie do kilku anegdot osób trąconych ramieniem w autobusie, desperatów wylewających żale u Doca. Albo ludzi o skromnych marzeniach, na które często spoglądamy z góry. I nieważne, czy mówimy o raperze-amatorze podsłuchanym w pralni, czy o grupie samozwańczych gangusów wożących się lśniącym kabrioletem. Wszyscy oni są jedną z „biliona molekuł” opisanych w poezji tytułowego bohatera, w twórczości być może nie najwyższych lotów, ale prawdziwej, inspirowanej wszystkim dookoła. A przede wszystkim intensywnej niczym płomień wspomnianych zapałek Ohio Blue Tip Matches. Jarmusch jak mało kto ukochał sobie amerykańskich „everymanów”, do których Paterson – szeregowiec parający się mało wyszukanym zawodem, ale za to obdarzony nieprzeciętnym zmysłem obserwacji – pasuje jak ulał.
Ale siła najnowszego filmu Jarmuscha kryje się nie tyle w biernej postawie bohatera, ile w jego pragnieniach. Jest w „Patersonie” scena, w której nasz kierowca spotyka w drodze do domu dwunastoletnią dziewczynkę. To mała poetka z krwi i kości, której pióro, a właściwie otwartość na odbiór i krytykę, rodzi w nim zawiść. Tyle że mimo chwili natchnienia Paterson się nie przełamuje, nie decyduje się na publikację swoich wierszy. A właściwie odwrotnie, mimo potencjału porzuca je na samym dnie szuflady. Inna sprawa, że jego muza Laura, porusza się w zupełnie przeciwnym kierunku. Nieudana artystka z New Jersey postanawia zawojować świat. Sklep ze słodkościami mimo złego smaku, trasa koncertowa mimo drewnianego ucha – to początek długiej listy, której punkty nigdy nie zostaną odhaczone. Ale to nic. Poza marzeniami, z których nieuchwytności chyba zdają sobie sprawę, mają przecież siebie, psa Marvina, urocze gniazdko i sobotnie seanse horrorów klasy B – gwarant szczęścia trzymający przy życiu. W prostych gestach tej dwójki kryje się zatem refleksja o pragnieniu, a nade wszystko o prawie wyboru. Skorzystało z niego także jury tegorocznego festiwalu w Cannes, które zadowoliło się kiepskim manifestem Kena Loacha. I jeśli nawet brzmi to zjadliwie, to nie domagam się powtórzenia wyborów, bo na szczęście najwyższą stawką nigdy nie były dla Jarmuscha laury, lecz pochwała codzienności oraz poplątanych układów międzyludzkich. Oby tylko w tym postanowieniu wytrwał do końca.
„Paterson”
reż. Jim Jarmusch
premiera: 30.12.2016