Archiwum
03.12.2019

Cave i nowa forma żałobna?

Jakub Orzeszek
Muzyka

1.

Kto śledził ostatnie muzyczne i okołomuzyczne dokonania Nicka Cave’a, tego „Ghosteen” raczej nie powinien dziwić. Album skupia w sobie – niekiedy w dawce trudnej do zniesienia – wiele wątków znanych z „Push the Sky Away”, „20 000 dni na Ziemi” i „Pieśni torby na pawia” (automitografia, utowarowienie tożsamości, Warholowskie „dawanie twarzy”), a zwłaszcza ze „Skeleton Tree” i „One More Time with Feeling”. Co jednak w „Skeleton Tree” było mimo wszystko artystycznie stonowane, w „Ghosteen” jest jak tsunami: fala żałobna unosi się i załamuje razem z muzyką, która wciąż imituje ten przepływ góra–dół. Cave napiera na nas swoją rozpaczą, błaganiem o katharsis, o jakieś przeistoczenie, które chyba jeszcze w albumie nie nadchodzi, choć przecież wydaje się, że jest w zasięgu ręki.

Tak ogromne natężenie emocji mogło się osunąć w egzaltowany kicz – i chwilami tak się dzieje, podobnie jak niektóre publikacje na blogu The Red Hand Files, co mówię nie tylko bez złośliwości, ale z podziwem, bo może każde ekstremalne doświadczenie ma coś z kiczu, gdy zapośrednicza się je w formach upublicznionych, nieuchronnie skonwencjonalizowanych. Cave zresztą sięga po kategorię kiczu świadomie. Sugeruje to już okładka stylizowana na lukrowany obrazek religijny dla dzieci, z jaśniejącą figurą baranka w centrum rajskiego ogrodu (jest to nieco przekształcony obraz „The Breath of Life” współczesnego artysty chrześcijańskiego Toma duBoisa). Zarazem trudno oceniać ten album w kategoriach estetycznych jak dzieło lub produkt. „Ghosteen”, jak mi podpowiada empatia, przede wszystkim ma konkretne zadanie, pomaga samemu artyście przetrwać żałobę. Sprawa jest tak delikatna, że chyba lepiej zamknąć usta i słuchać. Albo nie słuchać. Ale oczywiście będziemy mówić. Ja przynajmniej będę.

2.

We wpisie na blogu The Red Hand Files z 23 września 2019 roku, tym samym, w którym ogłosił nadchodzącą premierę, Cave tak nakreślił koncept „Ghosteen”: „To podwójny album. […] Piosenki na pierwszej płycie są dziećmi. Piosenki na drugiej płycie są ich rodzicami. »Ghosteen« jest błąkającym się duchem [a migrating spirit – JO]”. Pokrewieństwo, o którym pisze Cave, można rozpoznać na pewno w warstwie muzycznej. Trzy dłuższe kompozycje z drugiej płyty: „Ghosteen”, „Fireflies” i „Hollywood” (razem k. 28 minut), są jakby źródłem, z którego poszczególne utwory z płyty pierwszej (45 minut) czerpią linie melodyczne i charakterystyczne figury – jednostajne, powolne, nasycone ścieżki powtarzają ciągle ten sam melancholijny ruch wznoszenia się i opadania, który może przypominać ascetyczną melodię „Push the Sky Away, i kiedy słucham ich w nocnych okolicznościach, myślę o zachłannych płucach kosmosu. „You’ve got to just keep on pushing it”.

Ważniejsze jednak w określeniu relacji pokrewieństwa jest to, co dzieje się między dwiema płytami na poziomie symboliczno-literackim. W „Ghosteen” Cave próbuje scalić dwie perspektywy: pierwsza płyta prowadzi narrację w imieniu „błąkającego się ducha” umarłego dziecka i dla niego. Dominują tu łagodna rezygnacja i tęsknota za pocieszeniem, które w końcu musi nastąpić, bo jak zapewniają liryki: „Peace will come / Peace will come / Peace will come in time” („The Spinning Song”), „Come on everyone, come on everyone / A spiral o children climbs up to the sun” („Sun Forest”), „I am beside you / Look for me” („Ghosteen Speaks”) – śpiewa Cave załamującym się głosem, czasem tkliwym, a czasem poruszającym, podwyższonym do skali, jakiej nie było nawet w „No More Shall We Part” czy „Nocturamie”. Płyta pierwsza przypomina zbiór kołysanek i chyba właśnie taką miała mieć formę, ze wszystkimi specyficznymi cechami tego gatunku. Tak brzmią Cave’owskie pieśni niewinności.

Druga płyta przemawia zdecydowanie głosem rodzica, który jest tu i teraz, na ziemi jałowej, jedynej, do jakiej mamy dostęp: „There is no order here, nothing can be planned / We are fireflies trapped in a little boy’s hand / And everything is as distant as the stars / I am here and you are where you are” („Fireflies”). Na tej płycie znacznie silniej odczuwa się ów obezwładniający, przytępiający brak, a także samoudręczenie, któremu poddaje się Cave, gdy raz po raz rozpamiętuje stratę, jak choćby w „Ghosteen”, gdzie znowu sięga po konwencję bajki dla dzieci: „The three bears watch the TV / They age a lifetime, O Lord / Mama Bear holds the remote / Papa Bear he just floats / And Baby Bear he has gone / Gone to the moon in a boat / Oh in a boat”, lecz kończy jak biczownik: „If I stay all night and talk”.

Jako słuchacz (istota nienasycona i okrutna) wolę płytę drugą. Jest muzycznie i emocjonalnie bardziej skomplikowana i angażująca. Kompozycje, w których można rozpoznać decydujący wpływ Warrena Ellisa – ambientowe syntezatory, instrumenty smyczkowe, antyczne chóry płaczek – na pierwszej płycie wydają mi się niekiedy zbyt „ładne” i łatwe, popowe, nawet cukierkowe. Dopiero druga płyta nadaje całości charakter monumentalnego dzieła funeralnego, dla którego nie potrafię znaleźć odpowiednika w ostatnich latach, przynajmniej nie w dziedzinie szeroko rozumianej kultury widowisk. Choć oczywiście ani pierwsza, ani druga płyta nie są samodzielne.

3.

W filmie „One More Time with Feeling” jest poruszająca, metaforyczna scena, gdy Cave śpiewa „Girl in Amber” z przejmującym, cichym pragnieniem nieistnienia, a wokół niego na torze jak na karuzeli jeździ ekipa reżyserska. Patrzymy na ten obraz z góry. W istocie jesteśmy w panoptykonie. Oto smutna komercjalizacja i karnawalizacja cierpienia, o czym pisała Susan Sontag, tyle że w nowych warunkach, jakie stwarza przemysł kultury w roku 2016. A przecież, co do tego nie mam wątpliwości, uczucie, które dało początek utworowi, jest szczere: „And if you want to leave, don’t breathe a word / And let the world turn”. Takich kontekstów nie uniknie się też w „Ghosteen”.

Z jednej strony, upubliczniając żałobę po raz drugi, po „Skeleton Tree” i „One More Time with Feeling”, Cave na trwałe włącza ją w swoją biograficzną i artystyczną mitologię i, niezależnie od zamiaru, w mechanizmy swojej sławy i promocji, choćby tak subtelne i dyskretne jak żałobna trasa „Conversations with Nick Cave”. Z drugiej strony Nick Cave jest bogiem popkultury, jak sam siebie z ironią określił w „Pieśni torby na pawia” („Jestem małym bożkiem z terakoty, drżę na postumencie, wciąga mnie wielka bezdnia dźwięku”), lecz piszę to bez cienia drwiny, bo widziałem go kilkukrotnie na scenie. Gdzie indziej powinien odprawiać rytuały żałobne, jeśli nie w swoich świątyniach? A są nimi sale koncertowe i teatry.

Mam wrażenie, że dokonuje się tutaj ważny ruch w stronę nowych form przeżywania i manifestowania żałoby. Tworzą się one na naszych oczach: nie w zinstytucjonalizowanych religiach, lecz właśnie w popkulturze, na styku spontanicznej sztuki scenicznej, przemysłu kultury i systemu sławy. Performans żałobny lidera Bad Seeds jest faktem, którego ani kulturoznawstwo, ani antropologia widowisk, a już na pewno tanatologia nie powinny dzisiaj ignorować. Z opisem tego zjawiska jednak poczekam jeszcze kilka miesięcy. Przed nami trasa koncertowa na stadionach. Żałoba, którą muzyk komunikował dotąd w mediach i podczas kameralnej trasy „Conversations with Nick Cave”, przeniesie się w przestrzeń masowego rytuału.

4.

Trudno powiedzieć, co się stanie z Nickiem Cave’em po „Ghosteen”, w jakim kierunku poprowadzi go i pozostałych Bad Seedsów ten dziwny, trudny, w sumie bezbronny album, w którym można się zakochać, ale można się też od niego odbić jak pewnie od wszystkiego, co najbardziej intymne. Jak po takim dziele wrócić do nagrywania albumów „normalnych”?  Co się stanie z Nickiem Cave’em? Zabrzmiało naprawdę serio. Gdy słucham ostatnich wersów „Hollywood”, które kończą drugą płytę, mam ciarki na plecach i nachodzi mnie nagłe, mało profesjonalne uczucie niepokoju – a może troski? – które jednak zaraz w sobie tłumię.

 

Nick Cave and the Bad Seeds, „Ghosteen”
Bad Seed Ltd
2019

Źródło: The Red Hand Files