Archiwum
13.12.2011

Błysk nieba mógł na mnie sprowadzić piekło

Maciek Kasprzyk
Rozmowy

Z Chrisem Niedenthalem – fotografem, autorem zdjęcia „Czas apokalipsy” wykonanego podczas stanu wojennego – rozmawia Maciek Kasprzyk.

Ponoć zniechęcił Pan żonę do przyjścia na pokaz zdjęć stanu wojennego, uprzedzając, że może być nudno. Coś chyba jest na rzeczy. Ilekroć moi znajomi podpytują rodziców o tamten czas, dowiadują się, że to nieinteresujące.
Czyli słyszą to samo, co my od rodziców, którzy byli świadkami wojny. Rodzice nie chcą rozmawiać o II wojnie światowej. A to było przecież prawdziwym przeżyciem, z pewnością większym od stanu wojennego.

Czy już w grudniu 1981 roku było dla Was jasne, że ten moment przejdzie do historii?
Oczywiście. W żadnym kraju takie wydarzenie nie stanowi codzienności. A tym bardziej w komunistycznym kraju, w którym dochodzi do takiego punktu wrzenia, że władze decydują się wprowadzić wojsko na ulicę. Przez cały rok, wcześniej, odbywały się strajki, wiece, ktoś to nazwał „karnawałem Solidarności”. Wszyscy podejrzewaliśmy, że ten „karnawał” może się skończyć.

Znał Pan datę wprowadzenia stanu wojennego wcześniej?
Nie, nikt z nas, fotoreporterów, nie miał takiej informacji. Natomiast zawsze przed Bożym Narodzeniem jeździłem do Berlina Zachodniego na zakupy. Po kilku dniach wracałem samochodem wypchanym smakołykami, proszkiem do prania i papierem toaletowym. W 1981 roku pracowałem w „Newsweeku”. Wysłałem do redakcji telex, że chcę jak zwykle wyjechać na początku grudnia. Szybko odpowiedzieli: „nie, broń Boże, nie wyjeżdżaj, chcemy, żebyś został”. Oni coś wiedzieli. A ja miałem święta do kitu tamtego roku.
Dowiedziałem się dopiero wcześnie nad ranem, 13 grudnia. Wracałem o trzeciej nad ranem, na parkingu stał samochód na ściszonych światłach. Przestraszyłem się, że to ktoś po mnie przyjechał. I faktycznie, po mnie, ale przyjaciel, operator filmowy i fotograf Piotr Kwiatkowski. Powiedział: „słuchaj, coś się dzieje na mieście, bierz aparaty i jedziemy”. Żona dała mi gorący termos i zniknąłem na tydzień.

W Pana komentarzach do zdjęć dość często pojawia się strach.
Tak. Mówi się, że zomowcy coś brali przed akcją. Nie wiem, czy to prawda, ale czasami było widać w ich oczach jakiś obłęd, dzikość. Mając przed sobą cały szpaler takich zomowców, człowiek się boi. Zresztą o to chodziło. Oni mieli się tak zachowywać, aby wzbudzać lęk, i byli bardzo skuteczni pod tym względem.

Co pomagało się przełamać?
Na początku fotografowałem wszystko z ukrycia. Mój normalny tryb pracy wyglądał tak, że chodziłem po obcych mieszkaniach, pukałem do drzwi i prosiłem, aby mnie wpuścić, bo chcę zrobić zdjęcia z okna. Czułem się tam bezpieczniejszy. Teraz pewnie nikt by mi nie otworzył, są domofony.
W stanie wojennym pracowałem tak przez tydzień, może dwa. Potem korespondenci zagraniczni, a byłem jednym z nich, dostali pozwolenie, aby fotografować jawnie.

Zdjęcie kina Moskwa z plakatem „Czasu apokalipsy” powstało w mieszkaniu?
Na szczęście na Puławskiej była klatka schodowa z oknami, z których można było zrobić zdjęcie. Bałem się pukać do drzwi w tamtym miejscu. Za rogiem znajdowało się Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Bóg raczy wiedzieć, kto mieszkał tak blisko. Bałem się też bliku w obiektywie. Czasem, gdy ktoś stoi blisko okna, obiektyw odbija światło nieba. Taki błysk zwróciłby uwagę wojskowych przed kinem.

Wrócił Pan na tę klatkę po latach?
Wiele razy, ostatnio nawet z telewizją. Ale ile załatwiania teraz potrzeba! Trzeba się zgłosić do właściciela i do tego, co przy bramie stoi, dwa domofony, ciężko wejść. Komunizm jednak tworzył łatwiejsze wejście na klatki schodowe niż kapitalizm.

Mieszkańcy chętnie wpuszczali obcego mężczyznę do swojego domu?
Do tej pory nie mogę w to uwierzyć. Przez te wszystkie lata i w tych różnych krajach, w których pracowałem, w około 90 procentach przypadków ludzie mnie wpuszczali. Może brałem ich z zaskoczenia. Widzieli, że wszedłem na piąte piętro bez windy, z dwoma aparatami na szyi, torbą i statywem. Może jak ktoś otwiera drzwi i widzi zziajanego fotografa obwieszonego sprzętem, to nabiera do niego zaufania.

Zastanawiam się, jak by to było, gdybym dziś przyszedł do Pana mieszkania z podobną prośbą.
Wahałbym się, oczywiście. Nie wyobrażam sobie, by na przykład moja teściowa raptem kogoś wpuściła, żeby fotografował podwórko przez okno. Coś się u ludzi zmieniło. Zapanował strach przed złodziejami, całkiem zrozumiały. Nie krytykuję tego. Wtedy było fajnie, bo tak można było robić, a teraz też jest fajnie, ale nie można tego robić.

Komentując jedno ze zdjęć, zwrócił Pan uwagę na nieobecne spojrzenie ludzi i powiedział: „zawsze mnie zaskakiwał ten senny patriotyzm na twarzy”.
Bo my albo krzyczymy, albo mamy taki właśnie błogi wyraz twarzy, jakby w połowie drogi do nieba. Na tych twarzach panuje jakiś dziwny spokój.

Wracając do najsłynniejszego zdjęcia stanu wojennego, kino Moskwa zostało ujęte z góry.
Tylko nie pamiętam, z którego piętra. Drugie czy trzecie, może nawet pierwsze. Byłem tam kilka dni temu i tak się zastanawiałem, ale nie mogłem dojść, bo proporcje budynków są już inne. Dawne kino było wycofane, obecny biurowiec stoi tuż przy ulicy.

To dobrze czy źle, że powstało z takiego ujęcia?
To zdjęcie musi być z góry, tylko wtedy wszystkie plany się ściskają: Moskwa, „Czas apokalipsy” i wóz opancerzony SKOT. Niedawno poznałem mężczyznę, który zrobił podobne zdjęcie. Wpierw fotografował z tramwaju, ale obraz wyszedł poruszony i nieczytelny. Potem wszedł dokładnie na tę samą klatkę schodową co ja, ale nie dał rady otworzyć niższych okien, uchylił dopiero najwyższe. Po latach śmieje się, że podejrzewał, że zamknąłem je tak specjalnie, aby nikt nie mógł powtórzyć mojego zdjęcia. Musiał być kilka godzin przede mną albo po mnie, bo SKOT ruszył się do przodu. Przestawiali go co kilka godzin, aby nie zamarzł. A następnego dnia zdjęli plakat. Zorientowali się, jak to wygląda.

Mówiąc ogólnie, fotografia z okna to kompromis. Nagrodą jest bezpieczeństwo sprzętu…
I bezpieczeństwo siebie. A ceną to, że nie jesteś w akcji. Jak mówił Robert Capa: „jeśli twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy, że nie byłeś wystarczająco blisko”. Choć nie zawsze się z tym zgadzam. Z góry świetnie widać rozłożenie sił, plan bitwy. Gdybym fotografował bitwę pod Grunwaldem, też chciałbym zrobić zdjęcie z góry, aby mieć lokalizację wojsk.
Smutna prawda jest też taka, że czasopisma chcą zdjęcia, a nie bohatera fotografa, który zostanie pobity, poturbowany, straci sprzęt i filmy. Wymagają pewnego poziomu poświęcenia, ale bez przesady!
Dziś na ulicy zrobiło się dziwnie. Moi koledzy mówią, że 11 listopada policja okazała się bardzo pomocna i próbowała chronić fotografów, tymczasem to demonstranci byli niebezpieczni. To zadziwiające. Tym bardziej że na przykład w Anglii jest zupełnie odwrotnie, policja generalnie jest niechętna, aby ktokolwiek fotografował ich w akcji. Zdarzają się aresztowania fotografów i konfiskacje.

Czy często ktoś podchodzi do Pana na spotkaniu i mówi: „to ja jestem na tym zdjęciu”?
Bardzo lubię, jak ktoś rozpoznaje samego siebie. Choćby takie zdjęcie z 4 czerwca 1989 roku, na którym  łysawy mężczyzna rozpina wyniki wyborów na placu MDM [Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej w Warszawie – red.]. Poznałem go. Jest teraz naszym ambasadorem w Irlandii i przyznał, że na MDM był przypadkowym uczestnikiem, bo akurat ci, którzy rozwieszali te wyniki, poszli za potrzebą i poprosili, aby ich zastąpił na 15 minut. To on znalazł się na zdjęciu, które obiegło świat, a nie koledzy, którzy stali prawie cały dzień.

A przychodzą ci z drugiej strony, wojskowi lub milicjanci?
Nie. Nie mam pojęcia, kto jest na tych zdjęciach żołnierzy. Rzeczywiście mogliby się rozpoznać. Fajnie byłoby ich poznać, może nie milicjantów, ale żołnierzy. Różnica polega na tym, że milicjanci chcieli, a żołnierze musieli tam być.

alt