„To, co ontycznie najbliższe i znane, jest ontologicznie najdalsze, nie poznane i w swym ontologicznym znaczeniu ciągle przeoczane.”
Martin Heidegger, „Bycie i czas”
„Tajny dziennik” Mirona Białoszewskiego zapewne rozczaruje wielu czytelników. Powierzchowny artystycznie, nie bulwersuje obyczajowo, w każdym razie – nie przesadnie. Jako wydarzenie literackie roku 2012 – balon nadmuchany zdecydowanie ponad miarę. W stosunku do dotychczasowej, znanej powszechnie prozy, dziennik zdaje się „odwojem”, przeciwieństwem rozwoju, by odwołać się do neologizmu Artura Sandauera. Napisał on kiedyś, że ewolucja artystyczna Białoszewskiego powiodła go w rejony „ostentacyjnie byle jakiej prozy”. Słowa stanowczo nazbyt grube, mogące fałszywie zasugerować kategorię wartościującą, akurat w przypadku „Tajnego dziennika” mogłyby trafić blisko sedna, sprawia on bowiem wrażenie „ostentacyjnie” nie-artystycznego.
Brak w dzienniku tej celności obserwacyjnej, gęstej i skupionej, jaka jest widoczna w artystycznej prozie Białoszewskiego, w której potrafił „pospolitym”, bo w istocie przetworzonym językiem zagospodarować artystycznie całość interesującej go czasoprzestrzeni. Tutaj, to jest w „Dzienniku”, dopełniony całościowo opis, obyczajowy konkret, wynik pracy wnikliwego obserwatora, podrasowującego „lingwistycznie” językowy kolokwializm, nazbyt często ustępuje monotonii codziennego, mechanicznego, nieobrobionego opisywactwa. Białoszewski zapisuje w dzienniku nazbyt często i zbyt dużo. Zmuszeni jesteśmy się wcielać w rzecznych poszukiwaczy złota, przesiewać mozolnie fury piachu (ponad 900 stron) aby znaleźć drobinki złota. Ale na szczęście ono jest! Zasłyszane lub wypowiedziane osobiście. Jak ta rozmowa o zdrowiu z Teresą zwaną Przemkową. Gotowy dialog teatralny:
„– Dostałam dziś dobrą wiadomość. Dałam wycinek do zbadania i okazało się, że nic nie ma.
– Ach, to więcej niż lepsza wiadomość, to dlatego wczoraj byłaś taka zmaglowana.
– Nie, nie dlatego, byłam strasznie zmęczona.
– No a jednak długo czekałaś w niepewności?
– Długo, w każdym razie wyrok mam odłożony.
– No właśnie.
– Chcę jeszcze dokładniej.
– Daj spokój, zostaw to, zbadali, powiedzieli, że nic, to nic.
– Myślisz?
– No pewnie.
– Ja w każdym razie chcę wiedzieć, kiedy mam wziąć cyjankali.
– Ja też nieraz myślałem, żeby sobie przygotować.
– Warto mieć i wziąć w porę, żeby nie za późno.
– O to chodzi, boję się wylewu, że wtedy może się nie dać.
– Wtedy może się nie dać.
– Może można wtedy nie chcieć.
– Można wtedy zmienić pogląd.
– Ale gdyby się chciało i nie można, no to może mieć pod ręką.
– Ale może być tak, że można nie móc sięgnąć ręką.
– Właśnie, to straszne.
– To siła wyższa” (s. 155–156).
Albo wspominkowa anegdota o Jerzym Borejszy:
„– Ktoś powiedział o Przełomie Dunajca. Co zrobimy. Intymność.
Na to Borejsza «Mam w dupie intymność Przełomu Dunajca»” (s. 182).
Może jeszcze o nosorożcu:
„Wróciliśmy do nosorożca. Ja
– On jak się rozpędzi, to nie może się zatrzymać, trzeba uskoczyć na bok, bo on nie skręca.
Jadwiga
– A dlaczego on nie skręca?
Kicia Kocia
– Nie umie.
– Nie umie?
Kicia Kocia
– Nie umie, bo to jest zwierzę przedhistoryczne, on nie musiał dawniej skręcać, było luźno na ziemi, leciał, gdzie chciał.
– A jak natrafił na górę?
– Dawniej góry były miękkie” (s. 178).
Szkoda, że tym podobnych fragmentów jest w dzienniku tak mało. Język przylegający do przedmiotu opisu, skondensowany, tworzący po mistrzowsku zaplecioną całość. W „Tajnym dzienniku” nazbyt często mamy wrażenie mechanicznego stenogramu, jakby ktoś włączył maszynę do zapisywania, tak czułą i dokładną, że notuje wszystko, bez względu na estetyczną czy anegdotyczną wartość.
Całkiem osobną kwestią jest jego niepodważalny potencjał poznawczy. Jest to zapis ułamka życia człowieka, w polskiej kulturze rzecz to rzadka, całkowicie apolitycznego. Miron Białoszewski pisał swój dziennik w latach 1975–1983, od kiedy przeprowadził się na Saską Kępę, na Chamowo, praktycznie do samej śmierci. Być może był to najgorętszy politycznie czas powojennej Polski. Coś tam niby się odbywa, ale wszystko mocno w tle, bez osobistego zaangażowania ze strony pisarza. Podpisuje jakiś list protestacyjny, który mu przyniósł do mieszkania Jan Józef Lipski. Ale nie wie dokładnie, co to jest, w czyjej obronie i przeciwko komu?… Podpisuje, bo tak wypada, bo literat powinien raz po raz coś takiego podpisać – zresztą potem się okaże, że sam Lipski pomylił protesty, Białoszewski miał sygnować coś zupełnie innego.
Łatwo z Mirona Białoszewskiego uczynić oportunistę. Świadczenia socjalne, niemałe pieniądze z tytułu drukowanych tekstów, łatwość dostępu do druku, wyjazd do Ameryki w czasach generalskich rządów Wojciecha Jaruzelskiego. A wcześniej „Pamiętnik z powstania warszawskiego”, który – pamiętam to dobrze i wstydzę się swojej głupoty do czerwoności – w jednym z licealnych opracowań, obstalowawszy się Herbertem i chyba „Dżumą”, oceniłem jako skrajnie niemoralny. Jednym słowem, podmiot nadający w dzienniku może być jeszcze dzisiaj – bo jeszcze są tacy, którzy lubią tego typu wyceny – antybohaterem idealnym. No, bo jeszcze gej…
Tymczasem jakakolwiek ocena wartościująca postawy życiowej Mirona Białoszewskiego może być możliwa, kiedy spróbować zrozumieć jego życie i sztukę (bo związane to nierozdzielnie) z punktu filozoficznego. Pewną sugestię rzuca we wstępie do „Tajnego dziennika” Tadeusz Sobolewski, kiedy pisze o poecie, że został on „wstawiony w świat”. Bardzo to Heideggerowska zbitka, a jeszcze przywołany został Sartre, który swoją filozofię egzystencji zbudował w oparciu o idee pomieszczone w „Byciu i czasie”. Dla Białoszewskiego wszystko ma charakter „użyteczności”. W literaturze jest to język, z którego czerpie garściami, podsłuchuje, spisuje, przerabia, nagina, modeluje, dopasowuje – czyni artystycznie „poręcznym”.
Owa filozofia widoczna jest również w stosunkach międzyludzkich, także w kontakcie z najbliższymi. Zapatrzona w Mistrza młodzież, świadoma konkretnych oczekiwań (przepisywanie tekstów, dyspozycyjność czasowa). Ostentacyjnie niechętne traktowanie natrętnego towarzysko intruza. Ale sam pisarz, choć samotnik, także był człowiekiem od ludzi zależnym, uczuciowo, emocjonalnie, pod względem intelektualnym – przede wszystkim od Solińskiego i Heringa. Dziennik, jak żaden inny tekst Białoszewskiego, pokazuje kompleksy i zaploty towarzyskie, zazdrości, a dopełnia go pospolite plotkarstwo, jarmark codziennych drobnostek i pierdółek, taka trochę telenowela – Białoszewski zazdrosny o Leszka Solińskiego, do którego w tajemnicy zjechał Misio Holender; Ludwik Hering – który zawsze gotów się obrazić o jedno nie tak zaakcentowane słowo; albo cokolwiek nazbyt obrażalska Agnieszka. I tak dalej, i tak dalej…
„Tajny dziennik” nie jest z pewnością książką, od której warto zaczynać przygodę z twórczością autora „Zawału”. To jest tom dopełniający, ważny przede wszystkim ze względu na warstwę faktograficzną, wzbogacający wcześniejszą wiedzę o Białoszewskim, o jego środowisku. A czy to mało? – pozostawiam do oceny indywidualnej.
Miron Białoszewski „Tajny dziennik”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2012
Fot. Wydawnictwo Znak