Teatr Popularny – to brzmi jak gorzki żart. To samo, sądząc po wyrazie twarzy, pomyślał chyba nowy dyrektor chwilę przed wejściem. Z pewnością skrzywi się jeszcze nie raz, może nawet zdarzy mu się histeryczny śmiech albo dzikie wycie. Oj tak, tutaj możliwy jest tylko wisielczy humor doprawiony ironią i cynizmem rodem z Variétés Bułhakowa. Woland i jego świta mieliby tu zresztą pełne ręce roboty, ale to nie ta historia. „Artystami” rządzą Monika Strzępka i Paweł Demirski – i to w zupełności wystarczy. Może oni otworzą nam oczy na nasze społeczno-kulturalne brudy?
Strzępka i Demirski przygotowali scenariusz, zorganizowali grupę aktorów, po czym przenieśli konwencjonalną scenę razem z kulisami na warszawski plan filmowy. Czego można było się spodziewać? Kolejnej ckliwej masówki telewizji publicznej, jakiejś stołecznej love story i zawodowo-ambicjonalnych perypetii za kurtyną? Nie w tym przypadku.
Duet teatralny Strzępka&Demirski ceniony jest za twórczą błyskotliwość i nieoczywistości, dobrani przez pomysłodawców aktorzy – teatralni i filmowi – wysokiej klasy. Scenarzysta czerpie pełnymi garściami ze współczesnych realiów społecznych, z historii i kultury, a reżyserka dba o dynamikę ciętych dialogów i ma pod kontrolą najmniejsze szczegóły tworzonych spektakli. Oboje słyną z krytycznego, bezlitosnego spojrzenia i zrównywania z ziemią nas wszystkich i samych siebie. Posądzanie Strzępki i Demirskiego o zbaczanie na niecną drogę telewizyjnych zapychaczy czasu byłoby zbrodnią.
Przyznają się, że przed realizacją pomysłu obejrzeli wszelkie możliwe seriale, polskie i niepolskie. Wchłonęli całą tę papkę, pomieszali, a następnie oddali z impetem to, co najlepsze i najmniej przyjemne. Poza tym chlusnęli tym przecudnie w kanał o prawostronnym nachyleniu. Nic, tylko zacierać ręce i siadać przy wylocie.
A śmierdzi tu niemożebnie, aż miło powdychać, aż śmiech bierze od oparów. Jesteśmy oto w nieciekawych instytucjonalnych wnętrzach, po których jeździ odkurzaczem pani o wątpliwej przytomności umysłu; właśnie sprzedała nam nowinki z zaświatów. Sekretarz, młody i poufały nadgorliwiec, marzy głównie o zrobieniu nam kawy. Zespół aktorski, nakarmiony bluzgami z gazety, kpi w żywe oczy albo męczy o rolę, bo nie ma na kredyt. Nieugięta bufetowa strzeże stołówki przed napływem glutenu, a barman-imigrant z podbitym okiem nie daje sobie przepowiedzieć, że my to my. Tymczasem nadchodzi dziennikarka, a sprzed wejścia trzeba pozbierać pijane ciało – jeden trup i jego rozhisteryzowana żona to i tak zbyt dużo. Duży nie jest bynajmniej budżet tej przyjemnej instytucji, uściślając: nie ma go wcale, bo władze z uśmieszkiem palą mosty kulturalne, żeby ratować te, po których jeździ się do pracy. Resztkę pieniędzy reżyser wydał właśnie na premierę chwalonego bezczelnie wszem i wobec gniota. „Sen nocy letniej to na wakacjach będziesz miał”. Żyć czy umierać? Nic z tych rzeczy – być dyrektorem.
Strzępka i Demirski każą nam wchodzić do teatru wejściem dla pracowników. Pokazują skostniałe administracyjne i polityczne układy, finansowe niesprawiedliwości, tłamszone ambicje, profesjonalizm i ignorancję, artyzm i interesowność, uwikłanie w uprzedzenia. Obnażają mechanizmy funkcjonowania hermetycznej zbiorowości, którą sami dobrze znają. Wprawiają akcję w ruch poprzez uruchomienie schematu sprawiedliwego, który próbuje przeformułować rzeczywistość. Nabiera to dodatkowego znaczenia w kontekście motywu użytego w czołówce – słyszymy i widzimy wstawki z Marca ’68; znacząca jest też pierwsza scena odcinka – odgrywanie „Wiśniowego sadu”. Czy to sygnał, że czas zmierzyć się ze wspomnieniami i ocalić to, co ważne, przeciwko opresyjnej rzeczywistości, przeciwko degradacji i utracie?
To dobry początek dla czegoś frapująco krytycznego – ale właśnie początek, więc nie zagłębiajmy się na razie w daleko idące analizy. Dość powiedzieć, że na nasze ekrany wkracza serial, któremu warto uważnie się przyglądać – i to serial po prostu świetnie zrobiony.
Najpierw fabuła: główny bohater przybywa z zewnątrz, ma ambicje i chce działać po swojemu. To jasne, że wielu będzie to nie na rękę, ale wygląda na to, że sprzymierzeńcy potrafią się kamuflować. Schemat to raczej mało wyszukany, ale stanowi dobre zawiązanie ciekawej akcji – tym bardziej że został narzucony postaciom skonstruowanym w intrygujący sposób. Każda z nich jest wyrazista i dynamiczna, czasem mocno teatralna, ale pasuje to jak ulał do całej konwencji, której fundamentem są dialogi – mistrzowsko celne, gorzkie i śmieszne, rozbrajające i budzące niepokój. Teksty są jedną z głównych sił serialu, doskonale współgrają z charakterem postaci. Wszystko składa się w spójną całość. Na przykład dyrektor: targają nim negatywne emocje, ale nie przypomina to znanych nam ckliwych scenek; bohater jest autentyczny, ironiczny, zdarza mu się przekląć, wybuchnąć bezsilnym śmiechem, pomylić szyk w zdaniu („I co pan robi w moim, kurwa, jakby gabinecie?!”), rozpaść się i pozbierać. Jego sekretarz, ten od kawuni i napiętych grafików, wraz z rozwojem akcji gra z coraz większym rozmachem. Portier Popieł siedzi niepozornie w kantorku, ale błyszczy mu w oczach jakaś dostojna mądrość: to jego jest ten gmach, on wpuszcza lub nie wpuszcza, on wie. W piwnicy urzęduje główny techniczny – emanuje cynizmem („Czy my się witamy, czy rozmawiamy, co trzeba zrobić?”), ale zna się na rzeczy i na ludziach. Dyrektor finansowy, bezczelny, umie trafić w sedno („Wszyscy se panują i panują. Tylko nie nad emocjami i budżetem”). Znajomy bohatera, upadły fizycznie i psychicznie pijaczek („A nie mówiłem, że na dnie jestem dnów? Za dnia się lekko wstawiłem wczoraj. I nie odbiłem się od niego”), budzi litość i ataki śmiechu. A pani sprzątaczka jest co najmniej niepokojąca i – co gorsza – nikt poza dyrektorem nie dostrzega w niej niczego dziwnego.
A jest dziwnie, i to bardzo. „Znowu po teatrze dusze łażą w najlepsze”. Portier na to: „Mnie zawsze lubili, to co ja mam się ich bać”. Co z tym zrobić? Przez cały czas czuje się podskórnie obecność jakiegoś innego wymiaru – sprzyjają temu kadry w tonacji szaroniebieskawej, sprzyja zimno brudnej Warszawy. Swoje robi też muzyka – delikatne pianino i nienachalne basy rodem z thrillera.
Nie było jeszcze w Polsce serialu takiego jak „Artyści”. Dla dzieła Strzępki i Demirskiego warto przestać się obrażać na telewizję publiczną. Swoją drogą ciekawe, czy serial nie zostanie zdjęty z anteny przed zakończeniem emisji wszystkich odcinków? I to bez ostrzeżenia. Bo jak stwierdził sekretarz Tomek: „oni nigdy nie mówią, tylko wzywają”. Wyczuwam niebezpieczeństwo. Jest zimno i brudno, zaraz przez ekran przejdzie upiór z przeszłości. Może warto zamienić z nim kilka słów.
„Artyści”
reżyseria: Monika Strzępka
scenariusz: Paweł Demirski
TVP2
2016