Kino popularne bezpowrotnie wpadło już w tryb nieustannej pogoni za wywoływaniem u publiczności poczucia nostalgii, wynajdując coraz to nowe sposoby, aby widz poczuł się podczas seansu znajomo i bezpiecznie. Nostalgia to słowo, którego nie sposób pominąć mówiąc o „Brooklynie”, tegorocznym „małym” Oscarowym filmie, bardziej irlandzkim niż amerykańskim i skromnym pod względem środków wyrazu. To obraz nie tylko nakręcony w ramach czysto nostalgicznej estetyki, ale opowiadający o nostalgii samej w sobie – ciągłej pogoni za tym, co znajome, ale nieuchwytne; rozległym i niemożliwym do konkretnego zdefiniowania pojęciem domu.
Tak samo jak nowy obraz Todda Haynesa, „Carol”, który na naszych ekranach pojawi się dopiero w marcu, „Brooklyn” to niemalże czysty melodramat, nakręcony w stylu klasycznych, hollywoodzkich opowieści o miłości. Osadzona w latach 50. historia młodej Eilis Lacey, rodowitej Irlandki wyjeżdżającej do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia, to bezbłędnie skonstruowana fabuła, która na rzecz przejrzystości rezygnuje z jakichkolwiek elementów zaskoczenia. Znajdziemy tu dobrze zarysowany trójkąt miłosny, kilka wzruszających momentów, sporo zaskakująco sprawnego, często wizualnego humoru. Jednym słowem: dobrą, rzemieślniczą robotę. Reżyser John Crowley, doświadczony i ciekawy twórca, dopuszcza się jednak dosyć poważnej herezji wobec wybranego gatunku – jego film wcale nie jest o miłości, a przynajmniej nie o miłości romantycznej. Wątek romansowy zajmuje oczywiście dużą część projekcji, ale nawet on podporządkowany zostaje przewodniemu zagadnieniu całości, czyli dywagacji na temat komplikacji i konsekwencji wynikających z opuszczenia rodzinnych stron.
Pomimo wyboru konkretnego okresu historycznego, bardzo ważnego i trudnego dla Irlandii, kiedy problem emigracji stał się boleśnie odczuwalny dla wszystkich obywateli, „Brooklyn” unika jak może kontekstów politycznych, skupiając się na głównej bohaterce i jej przeżyciach. Nie ma tutaj prób ukazania trudnej sytuacji całego społeczeństwa – dramaty i rozterki, których jesteśmy świadkami, dotyczą samej Eilis. W rękach mniej wprawnego reżysera opowieść ta mogłaby się zamienić w nadmuchany, odarty z jakichkolwiek emocji etos cierpienia Irlandczyków. Crowley rozumie jednak, że o ogóle najlepiej opowiadać poprzez szczegół. Zamiast wielkich przemówień o niesprawiedliwości świata woli pozornie błahe konwersacje o codziennych problemach, zamiast ogromnych rozterek egzystencjalnych – próby godnego i prostego życia. Dzięki temu „Brooklyn” tak dobrze się ogląda, a obojętni na ekranową historię pozostaną jedynie ci najbardziej uczuleni na melodramatyczną estetykę.
Duża w tym zasługa Saoirse Ronan, słusznie nominowanej w tym roku do Oscara za najlepszą rolę kobiecą. aktorka pojawia się w każdej scenie, stając się bijącym sercem całego filmu. Jej kreacja, w zgodzie z duchem całości, ucieka od sztucznie rozbuchanej, melodramatycznej emocjonalności na tyle, na ile pozwala na to sama konwencja, a najjaśniej lśni właśnie w cichych momentach refleksji, z powodzeniem akcentujących sprawnie budujące postać szczegóły. Jest to sztuka o tyle skomplikowana, że jej bohaterka, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu jest postacią pasywną, zdajacą się na wpływy świata zewnętrznego. Naturalność i wstrzemięźliwość tej roli pozwalają nam jednak uwierzyć w przemianę, którą przechodzi, a bliskość przeżywanych przez nią emocji każe nam kibicować jej już od samego początku seansu.
Epicentrum całego obrazu bowiem pozostaje właśnie emocjonalność – to specyficzne uczucie tęsknoty za domem, które wdziera się w każdą pomniejszą scenę, nie dając o sobie zapomnieć nawet w momentach pozornej idylli. Crowley unika intelektualizowania; rezygnuje z rozległej symboliki i rozbudowanych analiz psychologicznych, aby spróbować ukazać emocję w jej najczystszej postaci – nieskażonej jeszcze nadchodzącą zawsze niechybnie racjonalizacją. „Brooklyn” ma się odczuwać, a nie o nim myśleć, zaś cały warsztatowy kunszt, reprezentowany przede wszystkim przez pierwszorzędny scenariusz i świetny montaż, zostaje podporządkowany samemu opowiadaniu historii. Nie ma tutaj miejsca na efekciarskie popisy – robi się wszystko, aby widz podczas seansu zapomniał o warstwie formalnej.
Chociaż w teorii brzmi to wspaniale, „Brooklyn” wpada niestety w pułapkę własnych ambicji. Brakuje tutaj odpowiedniego podsumowania, które nadałoby szerszego kontekstu przeżywanym przez widownię wzruszeniom. Seans mija miło i przyjemnie, wszystko jest na swoim miejscu, ale po wyjściu z kina łatwo o filmie Crowley’a zapomnieć – właśnie przez to, że nie daje nam żadnych tropów, które wymagałyby głębszych przemyśleń. Intryguje jedynie fakt, że reżyser cofnął się aż do lat 50., aby ukazać tęsknotę, która w dużej mierze dotyczy współczesnego świata – rozterki Eilis mogą się wydać zadziwiająco bliskie także dziś. Dlatego można krytykować „Brooklyn” za schematyczność, prostotę i podporządkowanie konwencji, ale nie można zarzucić filmowi nieszczerości. A w świecie kina, zwłaszcza tego głównego nurtu, to mimo wszystko rzadkość.
„Brooklyn”, reż. John Crowley
prem. 19.02.2016