Archiwum
10.07.2012

Brave Festival: władza i tradycja

Waldemar Kuligowski
Muzyka

 

„Dlaczego pomagam? To nie jest kwestia odwagi. Gdy w Nepalu i Tybecie zobaczyłam dzieci żyjące na ulicy, sieroty, chłopców i dziewczynki będące ofiarami przemocy, po prostu nie miałam wyboru – wyjaśnia Lea Wyler, założycielka organizacji Rokpa – Od 1980 roku pomogliśmy 10 tysiącom dzieci w Tybecie i kilkuset w Nepalu. W naszych sierocińcach dzieci wspierają się nawzajem, a nie konkurują ze sobą jak w naszym świecie. Na tym właśnie polega idea Brave Kids”.

Lea Wyler to pochodząca ze Szwajcarii była aktorka, która porzuciła zawód, by zająć się pomocą dzieciom. Opowiada o swojej pracy w trakcie połączenia telefonicznego z Zurychu. Rozmowa jest nagrana, ale emocje bardzo żywe.

„Bycie kobietą to bycie matką – kontynuuje Wyler – Matką dla każdego. Ja na przykład bardzo lubię przytulać. Gdy widzę kogoś smutnego, przytulam go. Gdy widzę głodnego, karmię. Ja już właściwie nie czuję się kobietą. Wszystkie moje emocje są przerzucone na innych”.

W taki sposób rozpoczęło się Forum Kobiet, jeden z głównych punktów programu tegorocznego Brave Festival. Tym razem nosi on tytuł „Wtajemniczenia kobiet”. Wśród zaproszonych znalazł się zespół Tartit, złożony z kobiet pochodzących z matriarchalnego odłamu Tuaregów, w którym – wbrew powszechnym stereotypom – twarze zasłaniają mężczyźni, a nie kobiety. Są Gruzinki, ze spontanicznie założonego w 2010 roku chóru, bębniarki z Tanzanii i reprezentujące tak zwane malarstwo kropkowe artystki z Australii. A także 102-letnia Bi Kidude, uzdrowicielka i mistrzyni ceremonii inicjacyjnych z Zanzibaru. W cyklu filmowym pokazano obrazy o islamskich artystkach, czyli tytułowych „Odsłoniętych kobietach”, raperce z Senegalu, trzeciej płci w Indiach, jedynej aktywnej kobiecie-matadorze. Uruchomiono ponadto „galerię pokoleń”, czyli profesjonalne sesje zdjęciowe dla wielopokoleniowych rodzin, na które zaprasza się prababcie, babcie, mamy, ciocie, siostry, wnuczki… Na większość imprez wstęp zarezerwowano tylko dla kobiet. „Tegoroczna edycja festiwalu – deklaruje w oficjalnych materiałach Anna Zubrzycki, dyrektor artystyczna – traktuje o kobietach, które wzięły los w swoje ręce, aby pokonać bariery społeczne. To kobiety, które zbuntowały się przeciwko negatywnym stereotypom związanym z wiekiem, rasą, pochodzeniem i które pokażą nam, jak tradycyjna sztuka dodała im sił i otworzyła drogę do wolności”.

„Nareszcie możemy porozmawiać w swoim gronie, usłyszeć, co mamy do powiedzenia – ekscytuje się Zubrzycki podczas Forum Kobiet – Wychodzimy tym samym naprzeciw potrzebom kobiet, które podczas poprzednich edycji namawiały nas na organizowanie takich spotkań”.

Jej słowa trafiają na podatny grunt. Uczestniczki uśmiechają się do siebie, dotykają, poklepują, kiwają głowami, co chwila potwierdzają wzajemnie, że mają rację. Jeśli ktoś nie wiedział dotąd na czym polega, opisywany przez badaczy, „genderlekt”, a więc kobiecy styl konwersacyjny – dążący do porozumienia, bliskości w sensie zarówno emocjonalnym, jak i cielesnym – miał to jak na dłoni.

Oczywiście, działalność Rokpy jest jak najbardziej szlachetna i potrzebna. Budowa sierocińców (ale też domu starców), zalesienia, reintrodukcja leczniczych ziół, edukacja, nauka etnicznego języka pięknie realizują ideę organizacji wyrażoną w haśle „Helping where help is needed”. Godna szacunku jest umiejętna współpracy z władzami Chin, które muszą przecież wyrażać zgodę na takie działania. Nie inaczej jest z pomysłem o nazwie Brave Kids. Polega on na tym, że dzieci z różnych zakątków naszej ekumeny (m. in. Kirgistan, Uganda, Chiny) zaprasza się do Polski, gdzie zajmują się nimi lokalne rodziny. Pobyt dzieci trwa kilka tygodni i sprzyja wzajemnemu poznaniu się, a także pracy nad wspólnym spektaklem teatralnym.

„Od razu zaczęli do mnie mówić «mamo» – opowiada jedna z kobiet uczestnicząca w programie Brave Kids – Byli zaskoczeni, że wszystkim się zajmuję. Że gdy oni idą z moim mężem na zajęcia poza domem, ja przygotowuję dla wszystkich kanapki. Ale mi sprawiało to największą przyjemność”.

Już w latach 70. francuska filozofka Hélène Cixous w znamienny sposób podsumowała egzystencję kobiet zatrzaśniętych w figurze opiekuńczej matki: ich życie ogniskuje się wokół trzech mebli – są to kolejno: łoże małżeńskie, łóżeczko dziecka i łoże śmierci. Zapewne, drastyczna to wizja. Towarzyszyła mi jednak uparcie podczas przysłuchiwania się rozmowom na Forum Kobiet. Idea Brave zredukowana została bowiem w ich ramach do matkowania, niańczenia, opieki nad innymi. Nikomu, rzecz jasna, nie można zabraniać realizowania się w taki właśnie sposób. Tylko czy tak zdefiniowana kobiecość w drugiej dekadzie XXI wieku, w kraju, nad którym nadal unosi się dyscyplinujące widmo Matki Polki, ma jakąkolwiek funkcję emancypacyjną, znoszącą „bariery społeczne” i „negatywne stereotypy związane z wiekiem, rasą i pochodzeniem”?

Zaraz po Forum odbywała się Jukurrpa – ceremonia kobiet z tubylczo-australijskiej społeczności Warlpiri. Na ostatnim piętrze Muzeum Współczesnego, osławionego „bunkra”, zgromadziło się 100 osób. Więcej organizatorzy nie wpuścili. I to oni mogli zobaczyć cztery półnagie, starsze kobiety w czerwonych spódnicach, wykonujące dostojne tańce. Opowiadały w ten sposób swoje sny, opiewały ziemię i przodków. Oniryczna ceremonia trwała kilkanaście minut. Efekt był porażający: przypomniały się XIX-wieczne objazdowe cyrki, pokazujące gawiedzi egzotycznych dzikich ludzi, przywiezionych z jakiegoś odległego jądra ciemności. I tutaj, z jednej strony, były kobiety z nagimi, pomalowanymi piersiami, piórami we włosach i drewnianymi pałeczkami w dłoniach, nucące pieśni w niezrozumiałym języku. Z drugiej – podekscytowana widownia, uzbrojona w aparaty i kamery, okryta przeciwdeszczowymi pelerynami. Za oknami trwała ulewa, z wielkiego billboardu spoglądał groźnie Chuck Norris. Organizatorzy obiecali dodatkowo „minutę” dla fotografów po zakończeniu ceremonii. Niestety, nie wszystkie humanistyczne zamierzenia nas humanizują, czasem po prostu ośmieszają albo wprowadzają w krańcowe zakłopotanie. Nawet nie mam odwagi dywagować o tym, co mogły czuć same Australijki. Oglądanie znajdującej się piętro niżej wystawy malarstwa kropkowego przyniosło tylko częściową ulgę.

Artystycznym katharsis okazał się spektakl „Pieśni Leara”, przygotowany przez Teatr Pieśń Kozła. Już sam pomysł, by szekspirowski dramat pokazać w wersji śpiewanej, jawił się jako ekscytujący. A jednocześnie ryzykowny. Reżyser Grzegorz Bral połączył kompozycje bazujące na chorałach gregoriańskich (opracowane przez Jeana-Claude’a Acquavivę z zespołu muzyki tradycyjnej) oraz pieśni odwołujące się do gnostyckiej ewangelii świętego Tomasza (skomponowane przez Macieja Rychłego z Kwartetu Jorgi). Te pierwsze w języku angielskim, drugie po koptyjsku. Ten językowy melanż wspaniale rozbrzmiewał pod sklepieniem XIV-wiecznego refektarza. Jedenaścioro aktorów dało z siebie wszystko. Śpiewali, tańczyli i grali w sposób totalny, angażując siły ciała i ducha. Szaleństwo króla, dramat jego córki Kordelii, złowieszczość sił natury przedstawiono tak emocjonalnie, że widownia trwała w bezruchu. W oczach wielu osób widziałem łzy. Dopiero bijąc brawo, zorientowałem się, że w trakcie spektaklu miałem cały czas napięte mięśnie brzucha. Inni widzowie zwierzali się z podobnego „ukąszenia” przedstawieniem. Warto może dodać, że jednym z głównych wykonawców był Kacper Kuszewski, przyjeżdżający do Teatru Pieśń Kozła na artystyczny detoks po telenowelowym ciągu.

Brave Festival konsekwentnie i odważnie wpisuje się w listę przedsięwzięć artystycznych, które starają się realizować cele społeczne i pomocowe. Porusza tematy niewygodne, sytuując je w dodatkowo komplikującej sprawę perspektywie międzykulturowej. Tegoroczna edycja odbywała się pod patronatem UNESCO, a całkowity dochód ze sprzedaży biletów przekazany zostanie na pomoc w zakresie edukacji, zdrowia oraz kultury dla dzieci z Azji i Afryki. Na poziomie ogólnym zatem same plusy i szczyty. Diabeł ponownie ukrył się w szczegółach. Po pierwsze, nie wszystkie przecież tradycje – wbrew zaklęciom organizatorów – automatycznie zasługują na szacunek i kontynuację; nie chcielibyśmy raczej żyć w świecie palenia wdów, wróżenia z wnętrzności świni czy słowiańskich pokładzin. Po drugie, inscenizowanie sakralnych rytuałów w profanicznej przestrzeni galerii przypomina wystawienie mszy katolickiej przez Artura Żmijewskiego na deskach teatru. W przypadku jednak Brave i Walrpiri mamy jeszcze wątek kolonialny, kobiecy i rasowy, w kontekście których akcja Żmijewskiego była sztubacką zabawą. Po trzecie, zdumiewające było to, że pogrążone bez reszty w rozmowie o swoich sprawach kobiety bez przerwy posługiwały się rodzajem męskim, mówiąc „zrobiliśmy”, „powiedzieliśmy”, „zorganizowaliśmy”. Tradycja i władza męskiego porządku ujawniły się zatem same, na przekór i mimowolnie. To pokazuje, jak wiele jest jeszcze w tej materii do zrobienia. Należy życzyć „festiwalowi odważnych ludzi”, by unikał takich pułapek.

Brave Festival
Wrocław, 2–7.07.2012

alt