Archiwum
18.02.2016

Boże, czemuś nam Żuławskiego zabrał?

Marek S. Bochniarz
Film

W wieku 75 lat, przed polską premierą swojego najnowszego i – jak się niestety okazuje – ostatniego filmu „Kosmos” odszedł jeden z najodważniejszych twórców polskiego kina. Pewnie wszyscy się go w równym stopniu baliśmy, co skrycie podziwialiśmy. I nawet jeśli czuliśmy głęboką nienawiść do jego dzieł przesączonych odważną erotyką, poprowadzonych z zawrotnym impetem silnych emocji w najciemniejsze strony duszy, smutno dziś żegnać herosa dziesiątej muzy, o którym wiele można powiedzieć, ale chyba nie to, aby brakło mu kiedykolwiek odwagi i tak potrzebnej artyście bezczelności. Andrzej Żuławski transmigrował w czwartą część nocy. Kłaniamy się w ciszy i przypominamy powody, dla których tak go podziwiamy, kochamy, jesteśmy z niego dumni, a czasem go nienawidzimy. Dlaczego Polacy mają taki problem z Żuławskim?

– To jeden z nielicznych polskich reżyserów głównego nurtu, który nie budował kariery na „klasykach”. To co robił, to nie były filmy łatwe, kasowe, skierowane do przeciętnego widza. ale zawsze dla ludzi wrażliwych i myślących. Twardy facet, który nie pozwalał sobą kierować ani chodzić na skróty. Zostawił filmy i to się liczy – tak awangardowość Żuławskiego podsumowuje artysta wizualny Ivo Nikić, członek Latającej Galerii Szu Szu.

Nasz człowiek we Francji

– Andrzej Żuławski był jednym z tych reżyserów debiutujących na początku lat 70., obok Grzegorza Królikiewicza czy Krzysztofa Zanussiego, których talent i poczynania filmowe wykraczały poza dotychczasowe kanony, zarówno jeśli chodzi o traktowanie obrazu filmowego, jak i filmowej narracji. A raczej nie tyle „wykraczały”, co zdecydowanie je burzyły, i Żuławski jest tego przykładem – jak na polską konwencjonalną szkołę rozumienia sztuki filmowej – jak najbardziej skrajnym. Niestety, tak jak na Zanussiego czy Królikiewicza, tak i na Żuławskiego patrzymy przez pryzmat jego ostatnich filmów – czyli z przymrużeniem oka. Nie można zapominać jednak, że Żuławski to niezwykły i rzadki u nas talent reżyserski, można powiedzieć operowo-barokowy, a jedna z jego najlepszych realizacji to według mnie zrealizowany we Francji w 1989 roku operowy właśnie „Borys Godunow”. Wcześniej, na początku lat 80., pracując (i żyjąc) we Francji, doskonale wstrzelił się w zapomniany dziś nurt „nowych dzikich” w tamtejszym kinie tego czasu. Pamiętam, że kiedy byłam stypendystką we Francji w latach 80., byłam dumna z jego filmów: „Najważniejsze to kochać” czy kontrowersyjnej „Kobiety publicznej”, dumna zdecydowanie bardziej niż z filmów Polańskiego czy Wajdy – wyjaśnia mi Hanna Margolis, selekcjonerka festiwalu Animator i stała ekspertka rady debiutów Studia imienia Andrzeja Munka. Co ciekawe, dziś zapominanego już „Borysa Godunowa” wydano niedawno na blu-ray, lecz nie w Polsce, a na Zachodzie, o czym dla „Sight & Sound” we września 2015 roku pisał David Thompson, notując z zachwytem: „Od samego początku [Żuławski] podkreśla sztuczność medium. Pokazuje nam publiczność zbierającą się w budynku opery, wraz z całą ekipą filmową. Przemieszcza się pomiędzy scenografią a autentycznymi jugosłowiańskimi plenerami, wprowadzając nawet żołnierzy we współczesnych mundurach, aby zbudować paralele z Rosją sto lat po tym, jak opera została skomponowana”.

Gdy umiera mistrz

Czytając informację o śmierci autora „Opętania”, jestem zupełnie zdezorientowany. Od momentu pierwszych wzmianek o Gombrowiczowskim „Kosmosie” (wszyscy radzili reżyserowi, żeby odpuścił ten szalony pomysł ekranizacji nieadaptowanej literatury – na szczęście zignorował „głosy rozsądku” przeciętniaków i zebrał pulę nagród) marzyłem o wywiadzie z Żuławskim. Drogi czytelniku, gdyby mistrz nie cierpiał nieszczęśliwie na chorobę nowotworową i dałby się namówić na spotkanie, zapewne przeczytałbyś w „Czasie Kultury” długą rozmowę o jego wyśmienitych dziełach, lecz wcale nie tylko o filmach, ale także i o książkach. Bo Żuławski był też wyjątkowo płodnym pisarzem.

Z rozbawieniem słuchałem wywiadów z Żuławskim, które przeprowadzali młodzi radiowcy – dziennikarze kulturalni nowej ery, którzy pospiesznie i niestarannie przygotowują się do rozmowy, by potem wszystko spaprać. Aby litościwie nie denuncjować młodych i mało zdolnych, napiszę tylko, że w jednej z takich audycji artysta musiał po raz kolejny cierpliwie tłumaczyć, że w ciągu tych piętnastu lat pomiędzy ultra przygnębiającą, zaduszkową „Wiernością” (2000) a „Kosmosem” (2015) wcale nie odpoczywał, nie doładowywał akumulatorów czy co tam sobie jego rozmówca wyobrażał, tylko intensywnie pracował nad kolejnymi powieściami, wydawanymi we Francji czy we Włoszech.

Czyżbyś, drogi czytelniku, nie znał prozy Mistrza Andrzeja? Jego powieści zwykle odnajdywałem mocno zdziwiony na różnych wyprzedażach – Polacy zdawali się poprzestać na etapie zgorszenia „Opętaniem” czy „Szamanką” i jakby nie akceptowali, że Żuławski to autor więcej niż kilkunastu narracji wizualnych, lecz także człowiek słowa.

Wywiad z Żuławskim niczym doświadczenie innych stanów świadomości

– Miałam kiedyś okazję porozmawiać osobiście z panem Andrzejem Żuławskim. Kończyliśmy wywiad przekonani, i trochę tym zawiedzeni, że nagraliśmy niecałe 15 minut materiału. Reżyser zahipnotyzował nas swoimi historiami, sposobem opowiadania, charyzmą. Staliśmy nieruchomo, dając się oczarować jego opowieściom, tak jak wcześniej pozwalaliśmy się wciągnąć, oglądając jego filmy. Czas biegł inaczej. Wieczorem ochłonęliśmy i sprawdziliśmy materiał. Trudno było nam uwierzyć – rozmowa trwała prawie dwie godziny – tak swoje spotkanie z artystą na festiwalu wspomina reżyserka filmów animowanych Tessa Moult-Milewska (do spotkania doszło już po wydaniu wywiadu-rzeki z nim).

Cena bycia twardzielem

To właśnie kadrem z kultowego „Na srebrnym globie” Żuławskiego – jedynego tak udanego polskiego filmu science-fiction z czasów PRL (zapomnijmy o żenującym „Teście pilota Pirxa”) – została zilustrowana ekscentryczna lista „50 najdziwniejszych filmów, jakie kiedykolwiek powstały” autorstwa Alison Nastasi (portal Flavorwire, wrzesień 2014). Dziennikarka przywołała dość dosadny opis o tym filmie, jaki został przygotowany na potrzeby pierwszej retrospektywy polskiego reżysera w Ameryce Północnej (Nowy Jork, 2012): „Rozwija się on niczym «Stalker» Tarkowskiego, niczym trip na kwasie ze spektaklu Jodorowsky’ego”.

– Trudno było mi uwierzyć, że w latach 70. ktoś pozwolił sobie na taki odlot. Znamienna była również reakcja władz, aby zatrzymać prawie zakończoną produkcję filmu. Świadczy to o ogromnej sile przekazu i niebezpieczeństwie, jakie nakręcony materiał stanowił dla PZPR. Polegało ono, z jednej strony, na stematyzowaniu wątku religijnego w filmie, a z drugiej – na zobrazowaniu poprzez ten temat stosunku przemian PZPR do swojej własnej historii. A to już było dla komunistycznych władz bluźnierstwo – opowiada mi filmoznawca Piotr Wieczorek, na którym spośród filmów Żuławskiego obejrzanych na studiach właśnie „Na srebrnym globie” zrobiło ogromne wrażenie. Reżyser dekadę po zawieszeniu produkcji i zniszczeniu części materiałów poskładał resztki do kupy. „Rezultat zawróci wam w głowach, bo nawet w zrekonstruowanej formie film jest prawdziwym praniem mózgu, lekko przenoszącym nas na zawrotne wysokości, coraz wyżej i wyżej” – napisała zachwycona Nastasi.

Pisząc ten tekst, spędzam noc na urokliwej, pełen szalonych kolorów, acz dziwnie niepokojącej, podszytej śmiercią „Błękitnej nucie” (1990) o ostatnich chwilach Fryderyka Chopina i przytłaczającej „Wierności” (2000). Filmy dzieli dekada. W obu wystąpiła Sophie Marceau – raz grając niestabilną emocjonalnie Solange Sand, a drugim razem obsesyjnie fotografującą wszystko i wszystkich artystkę Clélię – w obu przypadkach tworząc kreacje pełne erotyzmu, bohaterki działające impulsywnie i dezorientująco działające na publiczność.

– Zawsze mi się podobało to rozedrganie emocjonalne, nerwowość kamery, irracjonalność bohaterów, teatralny sznyt. Dużo tam się wydarza, co jest bardzo przejmujące. Poza tym uwielbiam też wyraźne granice moralne, które stawiał sobie Żuławski. Był przy tym bezkompromisowy – wyjaśnia mi filmoznawczyni Agata Wiencis, która na studiach potrafiła zajmująco opowiadać o Żuławskim medialnym, Żuławskim pisarzu, czy Żuławskim reżyserze.

Moim ulubionym filmem pozostaje chyba jednak satanistyczne, perwersyjne „Opętanie” (1981) z niesamowitymi scenami seksu, ocierającymi się o pornografię. To kino wymykające się kategoryzacji, wygrana na skrajnych nutach opowieść o rozpadzie związku między kobietą i mężczyzną, a także o dezintegracji ich osobowości. Chyba tylko Żuławski mógł w tak osobliwej formie zawrzeć jeszcze ostry komentarz polityczny. W smutku czekam na „Kosmos”.

Andrzej Żuławski z Romy Schneider na planie „Najważniejsze to kochać”, 1974