Jak wie już każde wrażliwe, szanujące się dziecko w wieku od 18 do, powiedzmy, 57 lat, Era Festiwalu jest skończona. (Pomińmy fakt, że organizuje się więcej festiwali niż kiedykolwiek wcześniej, że uczestniczy w nich więcej ludzi, że gra więcej zespołów. Pomińmy to. Ty wiesz i ja wiem, Festiwale są kaput.) Wszystkie festiwale są takie same; to wygląda jak ogromna sieć wędrownych cyrków w międzykontynentalnym przepływie stylów i mód. Wiemy też, że Woodstock został przekreślony przez Altamont, że estetyka ustąpiła miejsca polityce…
– stwierdzał zgryźliwie kanadyjski krytyk muzyczny Peter Goddard. Znamienne, że opinia znalazła się na okładce albumu „The First Great Rock Festivals of the Seventies”, a tytułowymi wielkim imprezami nowej dekady lat 70. były Atlanta Pop Festival oraz festiwal na Wyspie Wight.
Prawie trzydzieści lat później amerykański filozof George Steiner zrymował się z opinią Goddarda, mówiąc, że
[t]rudno dziś znaleźć szanujące się miasto czy miasteczko bez festiwalu. Wyspecjalizowane agencje wydają broszury zapraszające na „festiwale festiwali”. Przerost dosięga granic absurdu.
Na końcu swojego wystąpienia – notabene mającego uświetniać otwarcie festiwalu teatralnego w Edynburgu – Steiner ogłosił, ni mniej ni więcej, „zmierzch ery festiwali”.
Poprzestanę na tych dwóch przykładach, jakkolwiek podobnych żałobnych w tonie wypowiedzi można znaleźć o wiele więcej. Goddard i Steiner unisono wypowiadają się wszak dostatecznie dobitnie. Wypada zapytać: co fatalnego stało się z festiwalami? Jakim złem zarażają? Czym ono skutkuje?
Tak się składa, że kilka lat temu pisałem już o tym w „Czasie Kultury”, wskazując na analogie między instytucją współczesnego festiwalu a logiką makdonaldyzacji, analizowaną onegdaj przez George’a Riztera. Przypomnę krótko, że makdonaldyzacja opiera się na trzech filarach. Po pierwsze, idzie o kalkulacyjność. W odniesieniu do festiwali wymóg opłacalności wyklucza eksperymenty artystyczne, zapraszanie nieznanych zespołów czy konkursy dla debiutantów; niskie koszty z kolei skłaniają organizatorów do angażowania rzeszy wolontariuszy, którym zamiast pieniędzy za pracę wystarczyć ma możliwość otarcia się o gwiazdy albo uścisk dłoni „prezesa”. Po drugie, w logice makdonaldyzacji liczy się efektywność, a więc realizowanie z góry zaplanowanych zadań. W konsekwencji wykonawca ma wykonywać to, co zapisano w kontrakcie, czyniąc to w precyzyjnie zaplanowanym czasie (np. 30 minut), fan natomiast ma go fetować, a potem wydawać pieniądze w strefie gastronomicznej i wyrazić swój zachwyt w mediach społecznościowych, posługując się festiwalowym hasztagiem. Po trzecie wreszcie, jak punktował Rizter, ważna jest przewidywalność. To dzięki niej festiwalowe szaleństwa mają unormowany, zgodny z prawem i duchem kapitalizmu, charakter.
Nie mam wątpliwości, że makfestiwale dzisiaj dominują. Bez względu na to, czy publiczność hołubi muzykę, film, muzea, czy wyroby gastronomiczne, znajduje się ona w trybach logiki makdonaldyzacji.
I właśnie dlatego Woodstock Festival jest nadal – nawet po pięćdziesięciu latach – czymś wyjątkowym. Zawodzi w jego wypadku reguła kalkulacyjności, bo impreza zakończyła się potężnym finansowym fiaskiem. Zapomnijmy też o opłacalności na festiwalu, podczas którego, z uwagi na gigantyczne korki, muzyków trzeba było dowozić wynajętymi ad hoc śmigłowcami, a publiczność karmić darmową żywnością. Przewidywalność w odniesieniu do imprezy sprzed pół wieku brzmi zaś po prostu jak żart. Na scenie grał muzyk, którego nie było w ogóle na plakatach, kolejność występów zmieniała się wielokrotnie, przesuwano godziny rozpoczęcia kolejnych koncertów, a katastrofalna ulewa zamieniła teren pikniku w ocean błota.
Woodstock Festival był antytezą makfestiwalu. „Trzy dni muzyki i pokoju” były raczej spontanicznym społecznym performansem, odgrywanym na żywo przez setki tysięcy ludzi eksperymentem, powstałą znienacka wspólnotą, która we wzorcowy nieomal sposób zrealizowała większość ideałów wizjonerskich komun. „To się nie mogło udać!”, jak nader często przekonywano; jednak się powiodło, dowodząc siły bezpośrednich więzi, bezinteresownej pomocy i pokojowego współbycia. Kontrkultura wyśniła podczas tego festiwalu swój sen. Do końca. Chyba jedyny raz.
Dziedzictwem tego wyjątkowego wydarzenia są gigantyczne festiwalu charytatywne w rodzaju Live Aid czy We Are the World. Wszędzie tam, gdzie organizuje się programy dodatkowe – filmowe, teatralne, literackie – również nawiązuje się do „The Woodstock Music&Art Fair”, jak brzmiała oficjalna nazwa przedsięwzięcia Michaela Langa i spółki. Różnorodną festiwalową strefę gastronomiczną z kuchnią wegańską i wegetariańską po raz pierwszy na taką skalę wprowadzono właśnie tam, promując dania królujące dzisiaj na imprezach plenerowych. Kto zaś zażywał błotnych kąpieli i zabaw w Kostrzynie nad Odrą albo na jakimkolwiek innym festiwalu, powinien pamiętać, że to rytuał, któremu dała początek nieskrępowana zabawa uczestników Woodstock Festival z sierpnia 1969 roku.
Czy zatem Era Festiwalu na pewno się skończyła? Czy rzeczywiście doświadczamy jej zmierzchu? Cóż, w jakimś przewrotnym sensie nostalgia za duchem festiwalu z 1969 roku zdaje się to potwierdzać. Powrotu do spontanicznej i solidarnościowej wspólnoty z łąk mlecznej farmy w stanie Nowy Jork jednak nie ma. Pozostają wspomnienia, obrazy, dźwięki i słowa. Na przykład rapsodyczna Joni Mitchell:
Jesteśmy gwiezdnym pyłem
jesteśmy złoci
jesteśmy węglem sprzed dwóch miliardów lat
musimy wrócić do ogrodu.
Bo choć z groteskowych powodów sama Mitchell na Woodstock Festival nie wystąpiła, to stała się medium jego ducha – „śniłam, że widzę bombowce, które zamieniały się w motyle nad naszym narodem”. Takich mediów wciąż potrzeba.
W 50. rocznicę Woodstock Festival zapraszamy na pokaz nagrodzonego Oscarem filmu dokumentalnego w reżyserii Michaela Wadleigha „Woodstock” (1970) w Poznaniu – w środę, 14 sierpnia 2019 o godz. 21:00 w ramach cyklu Kino w parku Starego Browaru. Wydarzenie odbywa się pod patronatem „Czasu Kultury”.