Archiwum
02.09.2013

Oddychać o ton ciszej

Joanna Żabnicka
Film

„Blue Jasmine” Woody’ego Allena to opowieść wyłamująca się z kanonu lekkich, zabawnych i niepozostawiających trwalszego śladu w odbiorcy produkcji, do których ostatnio przyzwyczaił nas nowojorski twórca. W najnowszym filmie, przygotowanym z niezwykłą precyzją, podobnie jak i wcześniejszych obrazach reżysera, dowcip na temat społecznej degradacji i nieporadności w doświadczaniu rzeczywistości bliższej ziemi ma jednak niedający się zignorować posmak goryczy.

Tytułową bohaterkę (w tej roli fenomenalna Cate Blanchett) poznajemy podczas podróży samolotem, kiedy opowiada – trochę sąsiadce, a trochę samej sobie – fragmenty własnej biografii, które będą powracały jak mantra przez cały film: piosenka, przy której poznała swojego męża, wspomnienia z wydawanych z przepychem przyjęć. Tak akcentowana jest kolejna neuroza z repertuaru Allenowskich obsesji; tym razem objawia się skrajnym osamotnieniem wynikającym z życia przeszłością, która z perspektywy „tu i teraz” jest już po prostu fikcją.

Świetnie napisany scenariusz, którego fabuła rozgrywa się przynajmniej na dwu planach czasowych, ukazuje psychiczną sytuację głównej bohaterki. Prezentowany fragment z życia kobiety, której nadrzędnym celem jest naginanie rzeczywistości do własnych oczekiwań, jawi się więc w zasadzie jako jego dokładne streszczenie. Jasmine bowiem nie chce (i nie potrafi) otrząsnąć się z życia w wyższych sferach, które skończyło się wraz z odkryciem fałszerstw i samobójstwem jej męża, Hala (Alec Baldwin). Janette, która zmieniła swoje imię na Jasmine, by zyskać tym samym „więcej polotu”, nie jest postacią wzbudzającą sympatię. Ubierająca się w beż, karmel i złoto – kolory, które dominowały na wydawanych przez nią przyjęciach – nie wzbudza żadnych emocji poza politowaniem. Kiedy tak nagle zubożała trafia do domu swojej przybranej, bo podobnie jak ona adoptowanej siostry Ginger, musi przełamać w sobie nie tylko wstręt do „ludzi bez pozycji”, ale także pokonać barierę estetyczną. Kobieta trafia bowiem do świata pomieszczeń o niskich stropach, pełnych różnokolorowych bibelotów i codziennego chaosu, który wynika po prostu z życia traktowanego w sposób praktyczny – do końca zupełnie nieświadoma, że sama składa się z niepowiązanych fragmentów, urywków wspomnień, natrętnie powtarzanych cytatów z autonarracji.

Niejako siłą rzeczy to Jasmine staje się osią w życiu jej siostry, ona ma decydujący wpływ na to, z  kim ta druga się spotyka, z kim się rozstaje, jaki tryb życia prowadzi. To znaczące, zważywszy na fakt, że wdowa po oszuście nie nadaje się do niczego. Co prawda pracuje jako recepcjonistka u mającego na nią chętkę stomatologa, by móc opłacić kurs komputerowy mający być kolejnym etapem na drodze do przeobrażenia się w dekoratorkę wnętrz i odzyskania utraconej pozycji. Jednak główną przeszkodą pozostaje brak szczerości tytułowej bohaterki wobec samej siebie: podobnie jak udawała, że nie widzi zdrad i szachrajstw swojego męża i przymykała na nie oczy, dopóki było jej dobrze, tak i później, po „degradacji” nawyk ten nie ułatwia jej życia. Wciąż ma się za kogoś lepszego, choć na dobrą sprawę nie reprezentuje sobą dosłownie żadnej wartości. Właśnie ten pustostan pochłania całą uwagę, co odzwierciedla także układ sił w fabule: Ginger zawsze była tą mniej ważną, tą, która uciekła z przybranego domu, która nie pasowała. Kiedy jej mężowi udało się wygrać znaczną sumę pieniędzy, którą chciał włożyć we własną firmę, napotykają na drodze Jasmine i krętacza Hala. Zakłamanie i niedomówienia, jakie stosuje główna bohaterka, piętnują całe jej życie.

Klimat filmu korzysta na dyskretnie nawarstwiających się emocjach, które podtrzymują chwiejną proporcję sił. Allen proponuje z pozoru niewinny obraz czysto ludzkiej – czy wręcz egzystencjalnej – tragedii, niezrozumiałej i automatycznie bagatelizowanej. Wcale nie chodzi jednak o to, żeby tej manierycznej i skrajnie irytującej wdowie współczuć – twórcy produkcji postarali się o to, by publiczność przyjrzała się lekcji nieodnoszącej skutku. Tak po prostu jest – każdemu może się zwyczajnie nie udać.

Wydaje się, że „Blue Jasmine” nie tylko nie jest opatrzona happy endem – film w ogóle nie znajduje końca. Klamra, jaką Allen opatrzył swoje dzieło, na dobrą sprawę nie wyznacza jego początku ani końca, ale niejako unieruchamia wydarzenia. W konsekwencji wychodzący z kina widz ma poczucie, że pozostał z niczym – choć w przeciwieństwie do tytułowej bohaterki – zdaje sobie z tego sprawę.

„Blue Jasmine”, reż. Woody Allen
premiera 30.08.2013

alt