Archiwum
08.05.2013

Wiadomo, jak to jest z drugimi płytami. Debiut określa, w której grasz lidze. Jeśli wylądujesz w rozgrywkach klasy B, czeka cię żmudna wędrówka w górę kolejnych tabel i przekonywanie do siebie sceptycznych lub wręcz zrażonych po niezbyt udanym entrée. Jeśli jednak od razu wbijesz się do ekstraklasy – wszyscy z napięciem i uciążliwą niecierpliwością czekają na twój następny ruch.

James Blake swoją muzyczną karierę rozpoczął nie od ekstraklasy, a od ligi mistrzów. Wydana w 2011 roku płyta szybko zdobyła rozgłos, o którym nie śniło się wielu muzykom otwierających swoją dyskografię. Zamazane zdjęcie służące za okładkę longplay‘a nie mogło zmylić krytyków – było jasne, że na scenie pojawił się nowy, ciekawy głos łączący takie style jak R&B, soul, dubstep czy niezależna elektronika. Posypały się wysokie noty, przychylne recenzje (wpływowy Pitchfork ocenił album na 9/10 i zakwalifikował do kategorii „Best New Music”), nominacje (m.in. Mercury Prize 2011, BRIT Awards 2011 i 2012 w kategoriach „Critis’s Choice” i „Best Male Solo Artist”) oraz zaproszenia na największe letnie festiwale.

„James Blake” nie był oczywiście gromem z jasnego nieba – każdy, kto słuchał poprzedzających płytę EP: „CMYK”, „Klavierwerke” i (nomen omen) „Enough Thunder” wiedział, że długogrający materiał może sporo namieszać. Debiut przyniósł rozwinięcie rozpoczętych lub ledwo zaznaczonych tam wątków: skłonność do minimalizmu, elektronicznego modulowania głosu, samplowania i pozornej niedbałości pozwalającej wycisnąć z syntezatorów, automatów perkusyjnych, komputerów i innych muzycznych maszyn sporą dawkę emocji. Efekt wzmacniało dodatkowo zdecydowane wyeksponowanie wokalu. Last but not least, debiut był również wyraźnym sygnałem odchodzenia od muzyki tanecznej ku stylistycznej oszczędności.

Prawdopodobnie najlepszym rezultatem poszukiwań Blake’a okazały się dwa covery: „Limit to Your Love” kanadyjskiej piosenkarki Feist oraz „Wilhelm’ Scream” mocno zainspirowany utworem „Where to Turn“ Jamesa Litherlanda, ojca Blake‘a. Gruntowne przearanżowanie obu piosenek, przepuszczenie ich przez filtr własnej, bardzo charakterystycznej, kompozytorskiej i produkcyjnej wrażliwości broniło młodego Anglika przed zarzutami pójścia na łatwiznę i wspomagania się cudzymi kompozycjami.

Sukces debiutu sprawił, że „Overgrown” było jedną z najbardziej wyczekiwanych płyt ostatnich miesięcy. Już zapowiedź albumu – wypuszczony w lutym singiel „Retrogate” – nie pozostawiała wątpliwości co do jakości materiału. Blake rozbudził nadzieje i wytrzymał presję – utrzymał poziom, jednocześnie unikając błędu bezpiecznego powtarzania raz wyuczonych chwytów. I udowodnił, że nie jest tylko specem od coverów.

Utwory składające się na „Overgrown” to krok ku bardziej zwartym, piosenkowym aranżacjom. Prostszej budowie kompozycji towarzyszy na płycie większa oszczędność w nakładaniu efektów na wokal – aż do zupełnego zrezygnowania z nich na rzecz czystego głosu (patrz np. „DLM”). Wokal nadal pozostaje jednak w arsenale Blake’a instrumentem podstawowym. Wyginany i wielokrotnie powielany, tworzy wielowarstwowe konstrukcje, pojawia się na różnych planach. Bardzo dobrze współbrzmi z nakładającymi się na siebie warstwami syntezatorowych brzmień, przetykanych zabrudzającymi obraz szumami i hałasami.

Brak coverów na „Overgrown” zrównoważony został występami gościnnymi. „Take a Fall For Me” uzupełniony został wokalnie przez znanego przede wszystkim z albumów Wu-Tang Clanu rapera RZA, którego czarny głos ciekawie kontrastuje z jasnym falsetem Blake’a. „Digital Lion”, wybijające się na tle pozostałych utworów odmienną dynamiką, jest z kolei wynikiem współpracy Blake’a z klasykiem muzyki elektronicznej – Brianem Eno.

„Overgrown” to płyta nazwana przewrotnie – wbrew tytułowi wydaje się, że Blake doskonale panuje nad swoim dziełem. Jeśli awansuje w rankingach i zgarnie kolejne nominacje, nie będą to z pewnością nagrody na wyrost. Jeśli nie – nic się nie stanie. Bez nich muzyka Blake’a niczego nie straci.

James Blake, „Overgrown”
Republic
2013

James Blake swoją muzyczną karierę rozpoczął nie od ekstraklasy, a od ligi mistrzów. Rozbudził nadzieje i wytrzymał presję – utrzymał poziom, jednocześnie unikając błędu bezpiecznego powtarzania raz wyuczonych chwytów.