Archiwum
25.01.2013

Biała rasa mądrali

Joanna Ostrowska
Film

 

Wykupiony niewolnik z wypaloną na policzku literką „r” (refugee, uciekinier) to dla doktora Kinga Schultza gwarancja odnalezienia kolejnych, poszukiwanych listem gończym „głów”. Django, koniecznie z niemym „d”, odzyskuje wolność zupełnie przypadkiem. Dentysta na zawodowej emeryturze, niemiecki emigrant Schultz, próbuje po dobroci pertraktować z właścicielami kilku związanych łańcuchami niewolników. Pertraktacje zamieniają się w pojedynek. Padają strzały, padają konie i w końcu pada cena. Podpisane dokumenty własności lądują w kieszeni Schultza, potem oswobodzeni czarnoskórzy mężczyźni linczują białego handlarza żywym „towarem”.

Stany Zjednoczone Ameryki, rok 1858, dwa lata przed American Civil War – głosi napis, który pojawia się na dole ekranu w jednej z początkowych scen najnowszego filmu Quentina Tarantino. W rzeczywistości dwa lat przed wygranymi przez Lincolna wyborami prezydenckim i wystąpieniem Karoliny Południowej z Unii. Stan Mississipi, w którym dojdzie do finału zemsty Django, zniósł unię na początku 1861 roku. Wojna wybuchła kilka miesięcy później i zakończyła się ratyfikacją 13. poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki, która oficjalnie znosiła niewolnictwo na terenie wszystkich stanów.

Niemiecki stomatolog i łowca głów w jednym, posługujący się niezwykle wyrafinowaną frazą, proponuje Django układ nie do odrzucenia. Ich pierwsza wspólna łapanka „niegrzecznych białych” zakończyła się sukcesem. Współpraca z panem D. to dla Schultza marzenie. Kiedy zima się skończy, panowie uregulują zobowiązania finansowe i podejmą się misji uwolnienia żony czarnoskórego uciekiniera-buntownika, kobiety o wdzięcznie brzmiącym imieniu Broomhilde. Wszystko w myśl dramatycznej historii pióra Wagnera, w zgodzie z niemiecką tradycją, europejską ogładą i ku chwale tych, którzy na amerykańskim Południu zbierają bawełnę.

„Django” bardzo łatwo wpisać w filmowo-filmową listę tarantinowskich obrazków odwetu. Ostatnio było bardzo historycznie – w „Bękartach wojny” żydowscy mściciele wściekle atakują nazistów. Symbolem ich odwetu jest twarz kobiety zionącej nienawiścią na płonącym ekranie kinowym. Ale bywało też feministycznie – od „Jackie Brown” do Beatrix Kiddo i szalonych dziewczyn z „Death Proof”. Te twarde laski uosabiają bunt przeciwko kulturowej kurateli zarządców. Czasy męskich przewodników mamy już przecież dawno za sobą.

W świecie Django chodzi dokładnie o to samo. Przyszedł czas, żeby podnieść rękę na ciemiężycieli. Nie ma słowa o „oświeconej” Północy, która z niewolnictwem poradziła sobie troszkę wcześniej. USA to Południe – gorące plantacje bawełny, gigantyczne rezydencje plantatorów w białych garniturach (sic!) i kowbojskich kapeluszach, z przekornym wąsikiem. Dokładnie tak, jak w domu panienki Scarlett czy Orry’ego Maina (Patrick Swayze) z przeuroczego „Północ –  Południe”.

Symbolem rewolucji jest czarnoskóry mężczyzna na koniu. Jego „współbracia” przecierają oczy ze zdumienia, podobnie jak biali panowie, często pijani i niespełna rozumu. Nikomu nie mieści się w głowie, że „czarnuch” wozi swój tyłek na białą modłę. Prawdziwy koszmar z głębi przerażonej rasistowskiej duszy.

Jeszcze łatwiej „rozebrać” „Django” starą, sprawdzoną metodą poszukiwania nawiązań i inspiracji wprost z tarantinowskiego, filmowego świata. Tytuł, piosenka, spaghetti western z 1966 roku, uzależnienie od Sergio Leone i wiele, wiele innych. Tarantino jednak wymyka się konwencjonalnym interpretacjom. Ten szaleniec z niezniszczalnej medialnie wypożyczalni kaset video bierze się w swoim westernie na serio za czystych jak łza Amerykanów. Nadszedł kres zabawy z popkulturą. „Django” to próba dobrania się do tyłków tych, którzy nadal są święcie przekonani, że rasizm to pieśń przeszłości.

Na dobry początek King Schultz (Christoph Waltz) – europejski żywioł, który nie zna słowa niewolnik i na lewo i prawo opowiada o wolności jednostki i prawie do stanowienia o sobie. Niemieckie pochodzenie emerytowanego dentysty ze strzelecką pasją plus jego erudycja to rzeczywiście prawdziwie ciężki orzech do zgryzienia dla niemożliwie tępych (tak jest najczęściej) Amerykanów. Schultz to charyzmatyczny przewodnik z innego świata, który niemoralnych mieszkańców USA uczy, czym są prawa obywatelskie. Ta wiedza tajemna spływa z niego praktycznie w ostatniej chwili. Niespełna trzydzieści lat później Niemcy wreszcie wezmą w posiadanie afrykańskie kolonie – Niemiecka Afryka Wschodnia, Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia, Kamerun i Togo. Towarzystwo Kolonizacji Niemieckiej od tego momentu zaopiekuje się „swoimi” afrykańskimi ludami za cenę całkowitego podboju. Lata czterdzieste XX wieku to już zupełnie inna historia i temat wcześniejszego filmu Tarantino, w którym Schultz będzie nosił nazwisko Landa i podobnie, jak plantator Candie będzie prężył się niczym paw opowiadając, kto stoi niżej, a kto wyżej w zgodzie z rasowymi tabelkami. Jednym słowem europejski regres i w konsekwencji mimo wszystko – amerykańskie zwycięstwo.

Django (Jamie Foxx) naśladuje Zygfryda z opowieści pana Schultza. Pragnie uwolnić swoją Broomhildę, której pilnuje ekscentryczny i brutalny Calvin Candie  (Leonardo di Caprio). Jego rezydencja i okoliczne plantacje to Candieland – królestwo panicza, które (trudno oprzeć się temu skojarzeniu) w pewnym sensie przypomina „candyshop” z teledysku 50 Centa. Czarnoskóre kobiety służą tam również jako comfort women, ale tego Tarantino nie ośmiela się pokazać. A szkoda, bo amerykańska historia czarnoskórych kobiet wykorzystywanych przez białych właścicieli jest niezwykle bogata. W 1855 roku odbyła się sprawa sądowa Stan Missouri kontra Celia, niewolnica. Kobieta zamordowała swojego właściciela podczas próby kolejnego gwałtu. Sześćdziesięcioletni farmer o nazwisku Newsom po śmierci żony kupił sobie czternastoletnią niewolnicę „do zabawy”. Umieścił ją w komórce daleko od „białego, południowego domu”. Gwałcił ją wielokrotnie, aż po pięciu latach kobieta nie wytrzymała i zadźgała go, będąc trzeci raz w ciąży. Wyrok sądu w Missouri był jednoznaczny – powiesić.

Jazda konna „czarnucha” to nie lada wyzwanie dla ograniczonych białych rozumków. Podobnie zresztą, jak małżeństwa niewolników. Relacja Django i Broomhilde przypomina białym panom dziecięce kaprysy. Za tego typu relacje w tamtych czasach można było zawisnąć. Oczywiście, zgodnie z wyrokiem białego, niezawisłego sądu. Dokładnie tak jak Alfred, niewolnik w stanie Mississipi, w 1859 roku, który zabił swojego nadzorcę, ponieważ ten zgwałcił jego żonę, Charlotte. Sąd uznał, że w takiej sytuacji gwałt jest niemożliwy, bo przecież nie ma mowy o małżeństwie. Po czym skazał Alfreda na śmierć za morderstwo bez konkretnej przyczyny.

Walka czarnoskórego bohatera uciśnionych wymaga ofiar, więc nie każdemu z bohaterów uda się przeżyć noc w Candielandzie. Nawet Django-odkupiciel wpada w łapy nadzorców z Południa. Karą za niesubordynację jest kastracja – całkowite pozbawienie genitaliów. Wyrok wydaje biała kobieta, siostra plantatora, dla której prawdopodobnie czarnoskóry mężczyzna to prymitywny dzikus –seksualny dziwoląg. Nic w tym dziwnego. Przecież opowieści białych o „obcej/czarnej” seksualności przypominały przez wieki najbardziej udziwnione historyjki science-fiction. Porno-tropiki zamieszkiwały od początku kolonizacji dziwaczne, seksualnie rozbuchane istoty współżyjące często z małpami; kobiecy mężczyźni z piersiami pełnymi mleka, walczące kobiety bez piersi i rzecz jasna „gigantycznie obdarzeni przez naturę” czarnoskórzy wojownicy. Oto imaginarium europejskiego pożądania, podniecające, ale pozostające w sferze tabu.

I w końcu sam „południowy” Candie. To w tym obrazku mają przejrzeć się Amerykanie. Czyste surduty, charyzma, władza, pieniądze, okrutnie brudne uzębienie i lekki bzik na tropiki. Potrafi godzinami gadać o wielkościach czaszek i wgłębieniach tu i ówdzie – jego fascynacja niewolnictwem i okrucieństwo wobec podległych to zjawiska szalenie intensywne: trudno uwierzyć, że znikną wraz z ratyfikacją osławionej 13-tej poprawki. Panicz Candie bawi się przednio na walkach swoich gladiatorów (walki Mandingo – historycznie niemożliwe). Patrzy na rosłe ciała własnych dzikusów i liczy, że ich prymitywne odruchy ukryte rzecz jasna gdzieś w tyle głowy, w końcu się obudzą.

Seksualnie podejrzani, nieziemsko silni, prymitywni, poddani – czarnuchy, mięso kupowane za grosze, które ma dość ograniczony termin przydatności. Kiedy jeden z zawodników nie ma już siły, by zabawiać dalej swojego Pana, plantator decyduje się go po prostu pozbyć. Pan Candie i jeden z jego białych nadzorców stoją w jednym ujęciu ramię w ramię – fircyk z fifką z kości słoniowej i spocony, zarośnięty, śmierdzący dziad z tępym wyrazem twarzy. Biała rasa mądrali. Jeden i drugi z szerokim uśmiechem czekają na to, aż psy zjedzą niepotrzebnego już wojownika, aż „sprawiedliwości stanie się zadość”. Ale tylko do czasu. W końcu czarny wódz jest już na horyzoncie!

* Autorka korzystała z książki: „Race, Ethnicity, and Sexuality. Intimate Intersections, Forbidden Frontiers” autorstwa Joane Nagel

„Django”
reż. Q. Tarantino
premiera: 18.01.2013

alt