W jednej z początkowych scen „Lighthouse” bohaterowie grani przez Roberta Pattinsona i Willema Dafoe, zanim po raz pierwszy wejdą do pomieszczeń latarni, na chwilę przystają i patrzą wprost w kamerę. Przeciągłe spojrzenie w kierunku widza jest zaproszeniem, ale jednocześnie ostrzeżeniem: możesz przestąpić próg razem z nami, możesz wysłuchać morskich opowieści, ale oznacza to także gotowość na zmierzenie się z baśniowymi potworami z odmętów i spojrzenie wprost w światło latarni…
Cztery lata temu, po premierze „Czarownicy: bajki ludowej z Nowej Anglii” Robert Eggers stał się objawieniem współczesnego kina grozy. Jego debiut był wymieniany jednym tchem obok „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella i „Domu w głębi lasu” Drew Goddarda. Wiele jednak różni Eggersa od pozostałych twórców nowej fali horroru. Mitchella i Goddarda interesowała przede wszystkim postmodernistyczna zabawa formą gatunkową. Kino grozy nie było dla nich celem, a jedynie środkiem – dzisiaj mają już za sobą reżyserię thrillera („Źle się dzieje w El Royal” Goddarda) i mystery („Tajemnica Silver Lake” Mitchella). Eggers zaś konsekwentnie korzysta z konwencji baśni w celu eksploracji lęków jednostki i społeczeństwa. O ile „Czarownica” uosabiała obawy patriarchalnej kultury przed kobiecą emancypacją, o tyle „Lighthouse” przygląda się problemowi od drugiej strony i każe nam skonfrontować się z męskim lękiem przed wszystkim, co inne i odstające od normy.
„Lighthouse” to wyjątkowy przykład kina, które pomimo licznych nawiązań stylistycznych i tematycznych do innych dzieł i nurtów jest spójne i ani przez chwilę nie pozostawia wątpliwości, że obcujemy w nim ze świadomą wizją twórcy. Dzieje się tak dlatego, że drugi film Eggersa nie jest ani zbiorem wyborów na chybił trafił, ani ślepym epigoństwem. Każde odwołanie jest tu na tyle subtelne, a zarazem trafne, że znacząco podnosi wartość dzieła. Rozmowa o „Lighthouse” mogłaby sprowadzić się więc do wymieniania kolejnych tropów i wątków w nim zawartych, a z każdym odkrytym zapożyczeniem dochodzilibyśmy do wniosku, jak bardzo kompletne i oryginalne jest to dzieło. Mamy złowieszcze mewy, które przywodzą na myśl hordy ptaków z filmu Alfreda Hitchcocka; mamy kulejącego latarnika biegającego w szale z siekierą, łudząco podobnego do Jacka Torrensa z „Lśnienia” Stanleya Kubricka; mamy zdjęcia wyraźnie inspirowane filmem Jeana Epsteina „Finnis Terrae” (w „Lighthouse” i „Finnis Terrae” nie brak niemal bliźniaczo skomponowanych, czarno-białych kadrów). „Lighthouse” całe jest zresztą przesycone atmosferą kina niemego, a przede wszystkim jednym z trendów niemieckiego ekspresjonizmu – kammerspiel, w którym malarska scenografia i elementy fantastyczne z klasycznego ekspresjonizmu zostały zastąpione niejasnym statusem ontologicznym świata. Chociaż wciąż przesiąknięty atmosferą grozy, a przede wszystkim szaleństwa – zdaje się on na pozór normalny. Podobnie jest w „Lighthouse”, rzeczywistość w filmie Eggersa, choć posępna, sama w sobie nie jest wykrzywiona – to bohaterowie projektują na nią swoje obsesje. Obraz Amerykanina czerpie pełnymi garściami z tak zwanych weird tales, czyli opowieści na pograniczu horroru, fantastyki i sci-fi (nazwa ta wzięła się od tytułu periodyku wydawanego od 1923 r., w którym publikował m.in. ojciec współczesnej literatury grozy, H.P. Lovecraft; echo jego opowiadań również jest obecne w „Lighthouse”).
Eggers korzysta z bogactwa sztuki, która przez dziesięciolecia miała wzbudzić lęk przede wszystkim po to, żeby zbudować niepowtarzalną atmosferę. Cały film jest – jeśli na chwilę pominiemy jego bogatą symbolikę – czystą atmosferą, w czym pomagają wspaniałe czarno-białe zdjęcia Jarina Blaschke, przywodząca na myśl morską otchłań muzyka Marka Korvena, zbudowana od podstaw scenografia, a przede wszystkim świetne kreacje Pattinsona i Dafoe. Szczególnie sposób, w jaki Dafoe odgrywa swoją rolę, jest swoistym wehikułem, za pomocą którego przenosimy się sto pięćdziesiąt lat wstecz na małą wysepkę z latarnią morską. Dzięki tym wszystkim elementom już od pierwszego ujęcia czujemy, jakby w nozdrza właził nam ohydny zapach przegniłych ryb i wodorostów, a bijące o brzeg fale i miarowa, tubalna syrena latarni odliczały czas do nieuniknionej tragedii. Reżyser, podobnie jak w „Czarownicy”, rezygnuje z tanich horrorowych chwytów. Nie uświadczymy w „Lighthouse” jump scare’ów, krew nie poleje się strumieniami, wszystko będzie toczyć się powoli, a my damy się opleść narastającemu szaleństwu niczym mackom potężnej ośmiornicy i mimowolnie spojrzymy wprost w otchłań obezwładniającego światła latarni.
„Lighthouse” rzuca światło na męskie obawy: przed nałogiem, przed silną i niezależną kobiecością, przed zniewieścieniem. Tę matnię obaw dobrze widać w postaci Ephraima Winslowa (Pattinson). Mężczyzna sportretowany przez Eggersa to kompletny produkt patriarchatu. System stawia mu konkretne wymagania i nakazuje trzymanie się norm. Młody Winslow zatrudnia się jako pomocnik opiekuna latarni, żeby dorobić i móc się ustatkować. Odnosimy wrażenie, że jedyne, na czym mu zależy, to dom, żona, dzieci – czyli normalny, przeciętny żywot. Przez cztery tygodnie odmawia alkoholu i próbuje starannie wypełniać swoje obowiązki. Marzy jednak, żeby wejść na szczyt latarni i spojrzeć wprost w jej światło. Kiedy nad wysepkę nadciągnie sztorm, zakazany owoc stopniowo będzie przejmować nad Winslowem kontrolę. Jedna noc wystarczy, żeby wódka stała się jego najlepszą przyjaciółką – w pijanym widzie zacznie jednocześnie bać się i pożądać syreniego śpiewu oraz przełożonego, Thomasa Wake’a. Sytuacje, w których obserwujemy nienawistno-przyjacielską (miłosną?) relację pomiędzy Winslowem a Wakem, pełne są niejasności i niedopowiedzeń. Bohaterowie co rusz zmieniają role określające ich relację: raz są pracownikiem i pracodawcą, później skonfliktowanymi synem i ojcem, kompanami do pijatyki, kochankami tańczącymi w czułym uścisku i wreszcie mitycznymi postaciami – Prometeuszem pragnącym wykraść światło latarni (ale tylko dla siebie) i Proteuszem, synem Posejdona, strzegącym ognia mającego oświetlać morskim istotom drogę pośród oceanicznych odmętów. Tę wielopoziomową, nieoczywistą relację podkreślają nie tylko świetnie skomponowane ujęcia, ale również archaiczny język. Eggers zadbał, żeby bohaterowie mówili marynarskim i robotniczym żargonem z drugiej połowy XIX wieku. Hermetyczne zwroty wprowadzają do relacji Winslowa i Wake’a wiele dwuznaczności – mogą być zarówno dosłownym opisem sytuacji, jak i zbiorem eufemizmów, stającym się swoistym alfabetem skrywanych lęków.
Szczególnie ciekawe i równie dwuznaczne, co archaiczny język, jest w „Lighthouse” wykorzystanie opowieści o Prometeuszu. Mityczna kradzież ognia przez tytana była kamieniem węgielnym cywilizacji. Zakończyła epokę chaosu, a rozpoczęła czas porządku – ustanowione zostały pierwsze normy społeczne, których tak bardzo przestrzegać chce Winslow. Być może to dlatego bohater Pattinsona pragnie posiąść światło latarni. Wierzy, że ukaże mu ono drogę ku wiernej realizacji ustalonych zasad życia codziennego. Przewrotność przepisania mitu w „Lighthouse” polega jednak na tym, że światło latarni nie jest uniwersalną prawdą. Każdy, kto wdrapie się po schodach i ujrzy blask, odnajdzie w nim własny mrok, osobiste przywary oraz obawy – a jeśli nie będzie w stanie się z nimi zmierzyć, oszaleje. Tak jak postaci z opowiadań Lovecrafta, post factum bohater taki chciałby nigdy nie dowiedzieć się okrutnej prawdy na temat sił rządzących wszechświatem – tak też Winslow zapewne wolałby nie dostać się na sam szczyt latarni, by tam ujrzeć swoje prawdziwe oblicze.
„Lighthouse” to wirtuozerska baśń filmowa, która podobnie jak najmądrzejsze baśnie, poprzez swoją grozę dotyka prawdy. Chociaż opowieść Eggersa dzieje się w XIX wieku, to obecne w niej rozpoznanie na temat męskości jest dziś wyjątkowo aktualne: lęki przerodziły się w obsesje i dopuściły do głosu postawy skrajnie konserwatywne, w tym tak zwanych inceli. Tego rodzaju mężczyźni czują się w obowiązku bronić własnej tożsamości za wszelką cenę – najczęściej za pomocą agresji, choćby jako kontrmanifestanci podczas marszy równości. Dla nich spojrzenie w blask latarni byłoby zapewne zabójcze.
„Lighthouse”
reż. Robert Eggers
premiera: 29.11.2019